#1 2009-12-05 23:20:37

Szalony Zenek

Administrator

Skąd: się biorą dzieci? xD
Zarejestrowany: 2009-09-20
Posty: 130
Lvl:: Nie gram ;]

Historia Gothic 2

ROZDZIAŁ 1: U SARDASA I W KHURINIS



Był zimny, deszczowy i słoneczny poranek. Owce ćwierkały, wróble beczały, słowem, wszystko było tak, jak być powinno. Gdy nagle niebieski promień pojawił się przy wieży mrocznego maga Sardasa. Oto przed jego wieżą, po miesiącach nieudanych prób, majątku wydanym na obiady na wynos, wskrzesił Bezimiennego, który nie do końca nie miał imienia, ale nie pamiętam jak się nazywał, więc pomińmy to. Nasz bohater wstał, wytrząsnął obuwie z odchodów zrobionych przez owcę pasącą się przed wieżą Sardasa i zadzwonił do drzwi. Usłyszał ze środka demoniczny śmiech. Drzwi się otworzyły (same), Bezimienny wszedł do środka pokoju pełnego kłębów czarnego dymu. Sardas patrzył na niego zezem rozbieżnym, po czym zaśmiał się demonicznie i rzekł:

- A więc to ty jesteś Bezimienny... muahahahahahahaha....
- A ty to Sardas?
- Taaak… muahahahahahahaaa…. – Sardas miał świetnie wyćwiczony złowieszczy śmiech, a echo spowodowane pustką i kamiennymi ścianami dodawało efektu
- A teraz mi wytłumacz jedną rzecz – ja już prawie sobie umarłem, gdy nagle poczułem mrowienie na całym ciele i znalazłem się TUTAJ!
- Tak… muahahahahaaa….
- Skończ z muahahowaniem i odpowiedz na moje pytanie!
- O nic nie pytałeś… muahahahahaaa…. Dobra! Starczy tych żartów! Słuchaj, jest sprawa. Masz iść do Khurinis to takie miasto znaleźć Lorda Hogana i zapytać się o Oko Vinnosa on powie że nie jesteś godny otrzymania wiadomości gdzie też ono jest wtedy będziesz musiał go poszukać a jak je znajdziesz to ci się bardzo przyda do zadania rozumiesz?- rzekł Sardas jednym tchem
- Yyy… prawie rozumiem. Nie rozumiem natomiast kilku istotnych rzeczy. Po co mi Oko Vinnosa, dlaczego mnie wskrzesiłeś, gdzie jest Khurunis, kim jest Lord Hogan i jak mam się zaciągnąć do straży miejskiej?
- Odpowiem po kolei – do pokonania smoków; żebyś uratował świat przed zagładą; niedaleko od mojej wieży; dowódcą sraladynów stacjonujących w Khurinis; nie mam pojęcia jak!
- No niech będzie. Ale mam tak wyruszyć bez niczego? Nie mógłbyś tej mojej zbroi wydobyć spod gruzów?
- Niestety! Wskrzeszanie działa tylko na ludziach umierających w straszliwej agonii… muahahaha… Ale ale! Możesz wziąć tą oto zbroję – Sardas podał Bezimiennemu coś, co nie raczej nie było zbroją
- To jest worek po mące. – rzekł Bezimienny – jak on ma mnie ochronić przed czymkolwiek?
- Poczekaj, zaraz ci coś pokażę… Abrakadabra, czary-mary, fiku-miku!!! – worek zmienił się w obdarte łachy – Aaaaj, nie dopracowałem jeszcze tego zaklęcia… miała być ciężka zbroja z magicznej rudy.
- Dobra, daj to – nasz bohater założył łachy, zaskakującą dopasowane – Mogę jeszcze wziąć coś z twojej wieży?
- Tak… tyle nie zaglądaj do tej skrzyni na pięterku, muahahahahahaha…
- Ani mi przez myśl nie przeszło grzebać w twojej skrzyni, ty stary perwersie… - odrzekł Bezimienny
- Też byś był perwersem, jakbyś mieszkał samotnie w takiej strasznej, zimnej wieży… Brrr… a pod nią jest cmentarz. Wiem, bo czasami mi zombie tu przychodzi do pokoju. A wyobraź sobie, że raz w kuchni siedział sobie na taborecie szkielet z łukiem! Podałem mu obiad i sobie poszedł... Na samą myśl robi mi się niedobrze, dziamgał w tej swojej kościstej paszczy i jak połykał, to wszystko spadało na podłogę!

- Ooo… no to ja się będę zbierał… - rzekł nasz bohater i przeszukał wieżę. Znalazł jedynie widły, zużyty zmywak i sznurek do prania. Wziął jedynie widły i oczywiście zajrzał do skrzyni Sardasa… tam było dużo… eee… rzeczy od lat 18 wzwyż… a jako, iż czytają to być może nieletni, nie będę się rozpisywał co było w owym kufrze. Tak czy inaczej – obawy przed pogłębiającym się zboczeństwem Sardasa zostały potwierdzone. Nasz bohater poszedł polną drogą naprzód. Zabił po drodze owcę, następnie zauważył wilka, któremu toczyła się piana z pyska, toteż czym prędzej przebił go na wylot. Wilk zaśmiał się szyderczo, po czym upadł i zdechł. Bezimienny wyjął widły (wyciągając nieco flaków). Musiał pomóc sobie butem, bo się zaplątały pomiędzy wątrobą a jelitem. Nareszcie udało mu się to i z widłami w rękach poszedł dalej. Po chwili zauważył jakiegoś człowieka stojącego przy schodach.

- Ty! Tak ty! W łachmanach, chodź no tutaj!
Bezimienny bez wahania wymierzył widłami i już miał pchnąć nimi do przodu, gdy facet powiedział:
- Czekaj! Nie przebijaj mnie! Nie zabijaj! Chodź za mną na górę, proszę!
- O nie! Ostatnio gdy poszedłem z kimś na górę, wyszedłem z podziurawionym ubraniem i kilkoma strzałami w brzuchu.
- No chodź!
- Nie!
- Proszę cię!... Yyy, koń mi umiera i… i nie wiem co zrobić!

- O… - Bezimienny zaczynał mieć wątpliwości, czy koleś rzeczywiście kłamie
Cóż było zrobić? Nasz bohater, trzymając widły w pogotowiu, rozglądając się jak tygrys szukający zdechłego zwierzątka, poszedł za kolesiem. Kiedy byli na górze, gość zaprowadził Bezimiennego przez jaskinię do jakiejś nory. Na "ścianach" wisiały ludzkie głowy, spod kupy siana zmieszanego z błotem wyszła świnia radośnie chrumkając, a za oknem nory ktoś kopał szpadlem doły. Człowiek powiedział:

- Zrzuć mi ten gnój z furmanki, a być może puszczę cię wolno!
I wtedy Bezimienny sobie uświadomił, z kim rozmawia… przyjrzał się dla pewności jeszcze raz twarzy nieznajomego, po czym spanikował.
- O nie! Ty jesteś Wujas Hendryk!!!
- Tak, to ja! WYWAL GNÓJ!
Wujas Hendryk – chodzą pogłoski, iż człowiek ten był niezwyciężonym dowódcą armii orków. Wreszcie zginął od zatrutej strzały sraladyna. Jeden z orkowych szamanów wskrzesił swego dowódcę, niestety Hendryk na zawsze stał się brudnym, tępym farmerem. Nasz bohater znał sposób na jego pokonanie... Jednak sposób ten mógł spowodować śmierć całej Martyny, Bezimienny jednak nie chciał wywalać gnoju. Zaryzykował więc, przywołując na myśl słowa z legendy.
- Dość tego wujasie! Chcesz to poczuć na swym ryju?!- powiedział nasz bohater wskazując na kostkę mydła, z niewiadomych przyczyn znajdujących się w jego kieszeni
- O, nie! Nieeeee!!! Idź precz, idź precz!!! Czosnek! CZOSNEK!!! WON! ZOSTAW MNIEEE!!!

Bezimienny podszedł do wyjścia i w najmniej oczekiwanym momencie rzucił mydłem w Heńdka. Ten zaczął skwierczeć i parować, krzycząc przy tym i wijąc się jakby opętał go Buliar, a nasz bohater biegł tak, że o mało co nie wykopał nogami dołu w ziemi. I tak oto nad całą Martynę wyleciał gigantyczny obłok cuchnący nawozem naturalnym. Jednak stała się rzecz straszna, Bezimienny nie przewidział tego - z nieba zaczął padać... gnój. Szybko więc pobiegł do pierwszego domu, gdzie jakaś baba smażyła mięso na spalonej patelni.

- Czego tu szukasz? Odejdź! –rzekła baba smażąc
- Uciekałem przed gnojem.
- Coooo? Przed gnojem się nie ucieka! Gnój to najlepsza przyprawa do spalonego mięsa ze spalonej patelni! Daje taki… taki… taki naturalny posmak raju!
- To smacznego, bo właśnie pada z nieba.
- Hahaha! Gnój pada z nieba, hahaha… O W MORDE, FAKTYCZNIE PADA Z NIEBA!
Baba wybiegła, a nasz bohater wyjrzał przez okno chaty. Jakiś farmer i kilku rolników łapali gnój na co tylko się dało. Baba szybko wyjęła garnek z za pazuchy i poszła pomóc mężowi i kolegom. A Bezimienny siedział i siedział, chciał przeczekać ten dziwny deszcz. Nagle poczuł ciepło i ostry smród.
- O nieeeeee.... głupia baba zostawiła mięso na patelni!
Prawie cały dom zajął się ogniem. Bezimienny wybiegł poodparzany, ale szybko zawrócił gdy dostał zapleśniałym gównem w oko. Z deszczu pod rynnę. W domu było z 1000000*C.
- ŁAAA CO ROBIĆ?! - panikował Bezimienny i wtedy właśnie pojawiły się... kłęby czarnego dymu.
- KHY KHY EKHY!!! ŁEEEECH KHY!!! BARANIE CO ZROBIŁEŚ?! - darł się Sardas w przerwach między odkasływaniem
- To nie ja to Brunhilda!

Wtedy Sardas wyjrzał przez okno i zaczął sypać jakieś pogróżki do tej baby.
- Przez ciebie ten człowiek mógł nie pokonać smoków! Jak mogłaś… Ja ci dam! Niech cię dosięgnie gniew Buliara!… - syczał złowrogo
Dół jego szaty zaczął się palić. Bezimienny starał się delikatnie przekazać Sardasowi, że płonie, ale ten wpatrywał się w Brunhildę. Kiedy szata spaliła się do gaci oprzytomniał, spojrzał w dół, zapiszczał jak dziewczynka i wskoczył za fotel.

- Mamo wstydzę się!
- Żałosne… - pomyślał Bezimienny i zauważył na ścianie gaśnicę. Ugasił cały dom, szatę Sardasa, po czym wyrzucił przyrząd przez okno, zabijając jednego z farmerów headshotem. Wszyscy zatrzymali się w miejscu (głupia baba stała na rolniku, który stał na Rybałcie), popatrzyli chwilę na Bezimiennego i martwego farmera, po czym machnęli rękami i zaczęli znowu zbierać nawóz naturalny. Nasz bohater wlazł do izby obok, otworzył skrzynię i wyjął z niej strój farmera i wino, które wypił na miejscu. Tak uzbrojony w roboczą kufajkę, spodnie i filce ruszył do Khurinis, nie zapominając po drodze wziąć swoich widełek. Kiedy był na skrzyżowaniu, zauważył kolesia siedzącego na ławeczce. Potrząsnął go, ale nic to nie dało, więc wydarł się:
- RATUNKU! ORKI MNIE GONIĄ!!
Facet zerwał się na równe nogi ze złamanym do połowy sztyletem w ręku. Biegał to tu, to tam, wreszcie biegając krzyknął do Bezimiennego:
- GDZIE?! GDZIE TE ORKI?! Aha! Już wiem!
I pobiegł gdzieś na wschód. Nasz bohater odprowadził go wzrokiem, po czym ruszył w stronę mostku. Zauważył dwóch strażników. Kiedy podszedł bliżej, jeden z nich spojrzał na niego i wyciągnął miecz.
- Stój! W imieniu Lorda Hogana, Lorda Andrzeja i Lorda Voldemorta - stój! Stój! STÓÓÓJ!!!!!
- Przecież stoję!!! - rzekł zgodnie z prawdą Bezimienny
- To dobrze, bardzo dobrze- rzekł strażnik, chowając miecz – ostatnimi czasy zrobiło się tu niebezpiecznie. Ciągłe napady bandytów, gwałcicieli i tak dalej… Ale czego chcesz?
- Wpuść mnie do miasta!


Strażnik chwilę postał w miejscu, po czym chciał usiąść na krześle i pomyśleć, czy wpuścić obcego, czy też wypędzić go. Niestety, krzesła nie było, więc z krzykiem spadł z mostka w rów wykopany pod nim, łamiąc obie nogi i skręcając obydwie kostki. Drugi strażnik tymczasem w skupieniu układał pasjansa z dwóch kart (dwójki pik i asa pik) na taborecie. Nasz bohater bez problemu wszedł do miasta. Spojrzał za siebie ciągle idąc, dumny ze swej przebiegłości, gdy nagle wpadł na jakiegoś pana w srebrnym wdzianku.

- Stój, nieznajomy! - rzekł nieznajomy
- Co?
- Stój, nieznajomy! - powtórzył nieznajomy
- Aha, no, stoję. Czym mogę służyć?
- Niczym, oto prawa tego miasta: (Bezimienny ziewnął) Zabrania się wchodzenia z widłami - rzekł i wymownie spojrzał na broń przybysza.

Podniósł rękę, po czym telekinezą chwycił widły. Bezimienny dosiadł widły, tak jak czarownice miotły. Leciał więc na widłach, a Lot bin Haren (jedyny arab w służbie Lorda Hogana) starał się go z nich zrzucić. Na próżno - nasz bohater był już bardzo zżyty z owym narzędziem rolniczym i nie chciał go oddać bez walki - Ech... - westchnął sraladyn i puścił widełki - po raz pierwszy w życiu ktoś postawił się mojemu potężnemu
zaklęciu. Zwykle puszczają je po około dwóch sekundach. Jak cię zwą, nieznajomy?

- Zwą mnie Bezimienny, co prawda mam jakieś imię, ale nie wiem jakie.

Sraladyn klęknął więc i złożył ręce (czyli po prostu wyglądał tak, jakby się modlił). Pochylił głowę przed Bezimiennym… w momencie jednak ją podniósł i wstał, karcąc się w myślach.

- Wybacz, nie wiem co mnie skłoniło do tego skłonu… A więc czego chcesz?
- Miastu zagraża banda smoków i muszę powiedzieć o tym Lordowi Hoganowi.
- Smoki! Te pradawne istoty! – spytał bin Haren
- Zaraz, zaraz! To nie twoja kwestia! Masz mnie wyśmiać debilu!
- O faktycznie! Smoki?! Ha ha! Niestety, ale na razie nie zostaniesz dopuszczony do Lorda Hogana, Znajdź pracę, albo coś. Ja muszę iść

załatwić superarcyważną sprawę. I jeśli jeszcze raz zaczniesz komuś opowiadać brednie o smokach, to powyrywam ci paznokcie i zęby! – rzekł arab, po czym odszedł.
Bezimienny wzdrygnął się, po czym postanowił spróbować u strażników bramy do górnego miasta.

- Ekhem… - chrząknął Bezimienny, strażnicy byli jednak zbyt zajęci graniem w pokera żeby go usłyszeć – EKHEM!!!
- AAAA! O Vinnosie! Ale mnie przestraszyłeś! Przez ciebie wyleciały mi karty, a miałem karetę asów!
- Co miałeś? A zresztą nieważne…
- WAŻNE! Gramy o ważną rzecz! Przegrany będzie musiał popełnić samobójstwo!
- Aha. Wpuścicie mnie?
- Oooooo nie, żebyś nam podeptał karty? Nic z tego!
- Nie podepczę wam kart!
- Nic z tego! – odrzekł drugi strażnik – nie przejdziesz tędy. Chyba, że zdobędziesz UCZCIWĄ pracę, zostaniesz strażnikiem, magiem ognia

albo, brr... – wstrząsnął się - najemnikiem. Wtedy nie będziemy mieli wyjścia i przestawimy stół.
Faktycznie nie było zbyt dużego przejścia, bo sraladyni ustawili stół dokładnie pośrodku wejścia.
Cóż było robić? Nasz bohater zawrócił. Zobaczył jakiegoś starszego jegomościa tnącego piłą szafkę.

- Hej, czemu tniesz tą szafkę?

Pan spojrzał na Bezimiennego jak na wariata. Po chwili jednak odwrócił powoli głowę w lewo, na szafkę. Wydarł się tak, że Sardas upuścił buteleczkę ze swoim nowym wynalazkiem – nawozem dla koni, który rzekomo miał zwiększyć ich szybkość. Teraz to Sardas się wydarł, jednak jego okrzyk został zagłuszony przez staromodne, wilgotne skały jego wieży. Człowiek ze złamanym sztyletem szybko uciekł z jego wieży, do której niechcący wszedł szukając orków. Mag obudził jednak demona, z którym to stoczył długą, zwycięską walkę w bierki, przez co wygrał umowę z potworem i ten musiał się wyprowadzić z domu Sardasa. Stolarz rzucił piłą o mało co nie obcinając głowy kowalowi, który zaklął
szpetnie. Usiadł na ławce i złapał się za głowę.

- Wiesz ile ja robiłem tą szafkę?!
- Eem... z tego co widzę to nie jest jakaś zaawansowana technika... stawiam na pół godziny!
- Cholera zgadłeś. A tak przy okazji, jestem Thorbiel, ale znajomi mówią na mnie Thorbacz. A więc w czym mogę ci pomóc panie...? - spojrzał pytająco na Bezimiennego
- Panie?... – spytał nasz bohater niepewnie. Nikt nigdy tak do niego nie powiedział.
- Tak. Więc w czym pomóc panie Panie?
- Yyy… Chcę pracować!
- Gdzie? - spytał zaskoczony Thorbiel
- Nie wiem, a gdzie tu można pracować?
- Nooo na przykład u mnie. Ale za darmo, bo nie mam kasy. Ten przeklęty Sonar…
- Daruj sobie! - powiedział Bezimienny, wzruszył ramionami i już chciał odejść, gdy poczuł na ramieniu rękę.
- Zaczekaj... zrób coś dla mnie.
- A co będę z tego miał?
- Wstawię się za tobą u innego mistrza! - rzekł Thorbiel
- A po jakie licho?
- Musisz mieć poparcie co najmniej 9 mistrzów. U nas jednak tylu nie ma, więc wystarczy ci 3 mistrzów.
- No dobra, zgoda. Co mam zrobić?
- Przynieś mi takie widły jak ty masz! - rzekł Thorbiel – zawsze o nich marzyłem, ale jak prosiłem ojca o nie pod choinkę, to mi kupował takie plastikowe widły na baterie.
- Noooo… niech będzie, to chyba nawet uczciwe.

Odwrócił się na pięcie i sprintem pobiegł do Rybałta. Wokoło leżał gnój (dziwna sprawa, że tylko na tą farmę spadł… prawdopodobnie pola te były namagnesowane drewnem, przez co ściągały nawóz i inne artykuły rolnicze).Bezimienny rozejrzał się. Nikogo nie było w pobliżu, wszyscy siedzieli w domu i jedli przyprawione, spalone mięso, więc pobiegł do stojących nieopodal wideł. Wreszcie chwycił je w rękę i zaczął uciekać do miasta z nieprawdopodobną prędkością. Dotarł do bramy, przeskoczył nad połamanym strażnikiem, któremu lekarze wkładali nogi w gips i wyrżnął się potykając o taboret. Cały pasjans z dwóch kart się rozsypał. Układający go strażnik jeszcze przez chwilę patrzył w miejsce, gdzie przed chwilą leżały karty, po czym nagle wstał i ryknął niczym rozwścieczony lew. Obejrzał się w lewo, potem w prawo, z jego nozdrzy buchała para. Wreszcie opadł na ziemię i zaczął płakać. Bezimienny tymczasem szedł dalej, tamując krwotok z lewej nogi. Wreszcie zobaczył Thorbiela, ale wpadł na genialny plan. Z jego rany mógł zrobić świetną historię, dzięki czemu stolarz uważałby go za odważnego i skorego do poświęceń...

- O żesz w mordę… ledwo to przeżyłem! Orkowie zaatakowali wcześniej niż sądziliśmy, całe szczęście, że tam byłem. Przepędziłem ich z
powrotem do Górniczej Kotliny. Gdyby nie to, nikt by nie przeżył tego ataku! Było ich tam ze sto milionów!
Thorbiel słuchał tej opowieści z zainteresowaniem, po czym powiedział:
- Naprawdę? Bo jak dla mnie to po prostu bałeś się, żeby cię jaki farmer nie zobaczył i biegłeś tak szybko, że rozwaliłeś sobie nogę o taboret stojący przed bramą. Ale oczywiście mogę się mylić bohaterze! A teraz powiedz, masz dla mnie widły?
- Jasne, że mam, oto one!
Thorbenowi oczy się zaświeciły na różowo. Wziął widły do ręki i wydał z siebie złowieszczy śmiech, takie grube BUAHAHAHAHAHAHA z echem. Podniósł widły do góry. Strzelił w nie piorun. Bezimienny spojrzał z otwartą gębą najpierw na widły, a potem na kupkę popiołu.
- Miałeś mi dać pozwolenie na pracę! NIECH TO LICHO PORWIE!!! - rzekł zdenerwowany. Jego prośba została usłuchana. Pod popiołem zrobiła się dziura i wielka, czerwona ręka wciągnęła resztki Thorbiela do otchłani piekieł. Widły pozostały jednak nietknięte, co wydawało się dość osobliwe. Bo czy widły mogą przetrzymać walnięcie piorunem? Bezimienny postanowił tą sprawę zbadać. Wobec tego poszedł szukać jakiegoś inteligenta. Wreszcie zobaczył jegomościa w długiej, niebieskiej sukience czytającego właśnie "...i wtedy Buliar sprawił, że było ciemno. Ale Ananas bał się ciemności i włączył światło. Buliar, w swej złośliwości znowu sprawił ciemność. Wtedy Vinnos stworzył słońce oraz księżyc i zakupił osłonkę na włącznik od światła!". Podszedł do niego i rzekł:
- Witaj, o najinteligentniejszy z najinteligentniejszych. Twa wiedza zdaje się świecić niczym słońce na niebie! Czuję się przy tobie niczym nic nie warty głupiec. Zdajesz się rozwiewać ciemnotę swą aurą mądrości…
No dobra, nie powiedział tak. Naprawdę to zaczął rozmowę w następujący sposób:
-Fajna spódniczka, z ryniacza?
Svetras, bo tak się nazywał ów ekscentryk, spojrzał na Bezimiennego z ukosa. Popatrzył chwilę w jego oczy, po czym rzekł:
- Dziękuję ci w imieniu Ananasa! W czym mogę pomóc synu?
- TATA?! - nie zaczaił Bezimienny
- Gdzie?! - wrzasnął Svetras rozglądając się na boki. Wreszcie pojął o co chodziło Bezimiennu – Jestem sługą Ananasa, synu. A "synu" dlatego, że nigdy nie będziesz miał wiedzy tak rozległej jak ja. Więc po cóż przeszkadzasz mi w głoszeniu dobrej, a czasami i niedobrej nowiny?
- Co? Przecież i tak codziennie mówisz to samo. Słuchaj, mam małe pytanie.
- Zaczekaj, synku! To będzie cię kosztowało.
- Ale ja nie mam pieniędzy! - rzekł Bezimienny
- Nie chcę pieniędzy. Chcę abyś zrobił dla mnie małą przysługę.
- No.. dobra, ale tylko wtedy, jeśli mi odpowiesz na pytanie.
Svetras patrzył chwilę z szacunkiem dla przebiegłej riposty naszego bohatera. Szybko jednak zmienił wyraz twarzy na urzędowy, po czym rzekł:
- Dobra, niech ci już będzie. Więc pytaj, młodzieńcze drogi.
- Otóż ukradłem… eeee…. pożyczyłem bez pytania widły od pewnego farmera, ale on by mi na pewno je pożyczył! Miałem je zanieść stolarzowi. Dałem mu je, podniósł je w górę, i z nieba strzelił piorun. Ze stolarza została kupka popiołu, którą zabrał diabeł, a widły pozostały nietknięte. Jak to wytłumaczysz?
Svetras stał chwilę milczał, po czym rzekł:
- Twa opowieść wydaje się nieprawdopodobna, ale nie wyczuwam, byś próbował mnie okłamać. Wobec tego pokaż mi te widły.
Cała ludność, znudzona, słuchająca kazania po raz tysięczny, teraz zamieniła się w słuch. Wreszcie Svetras obejrzał je dokładnie i powiedział:
- Niesamowite... chłopcze, czy ty wiesz, co TO, to, to co tu widzisz przed sobą, o to to jest?!
- Eee... widły? - spytał niepewnie nasz bohater
- Tak, racja. Ale jakie widły... Te widły to… Widły Przeznaczenia… Powstały z superatomowej rudy, za czasów króla Robaka I. Nikt nie jest w stanie ich złamać, a ten, kto je ma w posiadaniu, może nimi czarować. Legenda mówi, że pewien ork został zaprzężony do ciągnięcia maszyny wydobywającej rudy. Kiedy jeden ze strażników dźgnął go widłami, ten wezwał na pomoc Buliara. Bóg zła mu pomógł, zabijając strażnika. Część jego boskiej mocy została jednak przelana do broni zabójcy. To jest jednak zbyt wysoka magia dla takiego pachołka jak ty. Musisz się dostać do klasztoru magów ognia. Tam wielmożny arcymag arcymagów Prorokar powie ci, co z nimi zrobić. Teraz idź!
Bezimienny już miał odejść, gdy ktoś złapał go mocno za kark. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył twarz Svetrasa, który powiedział:
- Idioto! Wiesz jak tam dojść chociaż?!
- Nie.
- No tak, znowu wszystko muszę robić sam... - rzekł Svetras zniecierpliwiony
- Że niby co?! Przecież to ja idę do klasztoru, nie ty!
- Tak, ale nie wiesz jak tam dojść. Kurde, ja też nie wiem. Więc mamy problem.
- A mapa? - spytał się nasz bohater
Svetras podniósł palec do góry w geście świetnego pomysłu.
- Już wiem! Mapa! Musisz mieć mapę głupcze! Wiesz chociaż gdzie dostać mapę?
- U kartografa?
Svetras chwilę zmarszczył brwi w wyrazie głębokiego zamyślenia, po czym rzekł z triumfem:
- Musisz iść do kartografa! Tępa u ciebie głowa. Bratim. Tak ma na imię, zapamiętaj - Bratim. B-R-A-T-I-M. - przeliterował na koniec jak małemu dziecku.
Bezimiennemu cierpliwość się definitywnie skończyła.
- Zamknij się ty kupo smoczego łajna!!! – wykrzyczał z groźnym wyrazem twarzy
Svetra upadł na kolana, zasłonił się jak przed uderzeniem i spojrzał na niego wzrokiem zbitego psa, po czym drżącą ze strachu ręką podał widły.
- I jeszcze jedno – rzekł nasz bohater – pewien mag mówił mi o smokach. To może być prawda?
- Ale co ci mówił o smokach? – powiedział Svetras, czyszcząc spód szaty z piasku.
- Że zaatakują Khurinis czy jakoś tak.
- Wielkie nieba! A więc miałem rację! Wygrałem zakład!!!
- Że co?
- Nic nic… idź już, idź!

Nasz bohater ruszył w stronę portu, gdzie rzekomo mieszkał kartograf. Kiedy już był w porcie, zobaczył jakiegoś krótko obciętego faceta z kolczykiem w nosie. Bezimienny chciał go zignorować, jak zresztą wszystkich, ale niestety nie udało się. Twardziel zastąpił mu drogę.

- Jestem Noe. Dawaj kasę, albo pogadamy inaczej!
- Pogadajmy inaczej - rzekł Bezimienny
Noe był najwyraźniej zaskoczony odpowiedzią. Stanął z na wpół otwartą gębą i myślał, co odpowiedzieć. W końcu dał za wygraną i puścił naszego bohatera wolno. Ten był po raz kolejny tak dumny ze swej przebiegłości, że jakimś cudem od razu odnalazł tabliczkę z napisem "KARTOGRAFIA S.A.". Wszedł do środka i zobaczył jakiegoś łysego dziadka.
- Dziadku?...
- ZAMKNIĘTE. PROSIMY PRZYJŚĆ JUTRO! - powiedział bezzębny dziadek. A jako, że nie miał ANI JEDNEGO zęba, cała broda i pół domu było w jego ślinie. Nasz bohater wyszedł szybciutko i zaklął pod nosem. Jednak coś przykuło jego uwagę, a mianowicie tabliczka przed domem tuż obok - "BRATIM - KARTOGRAF".
- Gdzie ja do cholery wlazłem przed chwilą... - pomyślał Bezimienny i obejrzał się, jednak tego domu już nie było. Nie przejmując się tym zapukał do pozłacanych drzwi kołatką wykonaną z prawdziwie czystego i nieskazitelnego diamentu. Otworzyło mu jakaś stara baba.
- Zdrastwujcie, pażałsta! Nazywam się Żona Bratima! Co podać?!
- Yy… właściwie to chciałem kupić mapę u pani męża…
- A daaaać tam! Nu, to włazaj!
Nasz bohater chrąchnął i splunął na próg dla dodania sobie odwagi. Wszedł do środka i... zemdliło go. „O tak, to ten typowy swąd wody z mydłem, brr” – pomyślał Bezimienny.
- Ciebie też zemglyło? – spytał babsztyl – Mąż kazoł mi się umyć, to sie umyłom.
- Znam ten ból – powiedział Bezimienny współczująco.

Babina zaprowadziła go do biura Bratima, zapukała i uciekła prędko (a przynajmniej tak szybko, jak mogła w rozwalonych laczkach, wielokrotnie zbijanych gwoździami). Bezimienny obejrzał się, ale już jej nie widział - zniknęła gdzieś w błyszczącym labiryncie z antycznymi zbrojami i obrazami. Nasz bohater usłyszał ruch za drzwiami. Nagle ktoś z całej siły walnął drzwiami otwierając je. Bratim stał z naładowaną kuszą w ręku i celował w Bezimiennego. Wycedził przez zęby:

- Aha.. przyznaj się... śledzisz mnie... ty... ty i ta twoja zgraja łotrów... niech was dosięgnie gniew Vinnosa!!!
Nasz bohater chwilę tępo patrzył, próbując zajarzyć o co chodzi. Wreszcie zdobył się na kilka słów:
- Nie! Chciałem kupić mapę.
Bratim szybko schował kuszę do kabury i objął Bezimiennego ramieniem jak dobrego kumpla. Śmiejąc się donośnie wprowadził gościa do pokoju i wskazał mu fotel okryty aksamitnym jedwabiem. On sam usiadł za swym biurem i rzekł:
- Haha! Pozwoliłem sobie na taki ee… żarcik! Czego sobie pan życzy?

Nasz bohater nigdy nie słyszał, by ktokolwiek nazywał go "pan" (nawet przed wrzuceniem za barierę dzieci wołały go na różne sposoby, np. "e! ch**u!" albo "te, skur****nu"… no, co prawda Thorbiel do niego powiedział „pan”, ale Bezimienny nie zwrócił na to zbyt większej uwagi). Toteż nie wiedział, jak się zachować, więc tym razem postanowił odpłacić tym samym, a nawet spróbować być milszym (może kartograf sprzeda mu
taniej mapę?):

- Proszę pana, ja chciałem panie Bratimie kupić mapę, która mnie doprowadzi do klasztoru proszę drogiego i najmilszego pana, mieszkającego ze starą babą jako swoją żoną, wobec czego pana heteroseksualnego (choć może nie do końca, patrząc na pana żonkę), prawdopodobnie pana nieobrzezanego, chociaż to proszę pana tylko domyślenia, pana zapewne pochodzącego ze Związku Radzieckiego, ale drogi pa...
- MÓW CZEGO CHCESZ!
- Chcę mapę do klasztoru! I nie krzycz na mnie! Bo zobaczysz! Ja ci dam!
Bratim wysłuchał Bezimiennego, wyglądał na baaaardzo zniecierpliwionego. Wysunął szufladę z biurka, która pierdutnęła na podłogę.
- Cholera...
Wyjął stamtąd kilkanaście rulonów, rozłożył je na biurku i rzekł:
- To kilka map prowadzących od miejsca mego zamieszkania do klasztoru. To, proszę pana, jest wersja platynowa, na pergaminowanym pozłacanym papierze. Kosztuje jedynie 200 bryłek rudy, czyli około 2000 sztuk złota.
- Ee... a coś tańszego?
Kartograf wyglądał na ubawionego.
- Hmm, coś tańszego, nie stać pana, haha... mam tutaj za pół sztuki złota mapkę na spalonym papierze. Jednak ostrożnie, proszę jej nie dotykać, bo się skruszy!
- Panie! Na co mi taka mapa, skoro nie można jej dotknąć?! - rzekł wnerwiony Bezimienny
- No chciałeś pan tańszą to masz!
- Ale bez przesady!!!
Bratim spojrzał na ruloniki. Pomyślał chwilę. Wreszcie spytał:
- A po co panu ta mapa? Pan mi na księdza nie wyglądasz...
- Mam ważną sprawę do arcymaga arcymagów, Prorokara. Chodzi o widły z superatomowej rudy.

Kartograf wstał szybko zza biurka i odskoczył pod ścianę. Wyjrzał za okno. Zasłonił złote żaluzje, po czym zamknął drzwi szafirowym kluczem. Wreszcie nachylił się nad Bezimiennym i powiedział ledwo dosłyszalnie:

- Czy ty wiesz, że za te widły pół Khurinis mogłoby ci poderżnąć gardło?? Te widełki są potężniejsze od samego Dziuriziela... masz tu mapę calutkiej Martyny, na jedwabno-poduszkowo-diamentowo-złoto-srebrno-niezniszczalnym papierze... gratis z GPS-em. Ale pod jednym warunkiem. Zanieś ten list do arcymaga. Będzie wiedział o co chodzi - z tymi słowami wręczył Bezimiennemu zapieczętowaną kartkę. Wreszcie go odprowadził do wyjścia, dając na drogę worek najlepszej kiełbasy czosnkowej oraz skrzynkę samogonu. Jednak nie było to zbyt wygodne, by nieść aż do klasztoru, toteż dodał Bezimiennemu konia i wóz. Załadowali razem prowiant i nasz bohater odjechał, mijając po drodze płaczącego strażnika oraz jego siedzącego na wózku inwalidzkim kompana...

KONIEC 1 ROZDZIAŁU

Znalezione na jeja.pl ;]


PODPIS W BUDOWIE ;[

Offline

 

#2 2009-12-06 00:28:39

Szalony Zenek

Administrator

Skąd: się biorą dzieci? xD
Zarejestrowany: 2009-09-20
Posty: 130
Lvl:: Nie gram ;]

Re: Historia Gothic 2

ROZDZIAŁ 2: W DRODZE DO KLASZTORU



Była północ. Bezimienny wyjechał ledwie 10 metrów za bramę, kiedy piszcząc jak dziewczynka zeskoczył z wozu i z niewiarygodną prędkością zasuwał do miasta. Nie ma się czemu dziwić – na drodze przed koniem zasnął tłuściutki chrząszcz. Bezimienny zatrzymał się dopiero w porcie. Oparł ręce o kolana, pochylił się i zaczął dyszeć oraz charkać flegmą. Nie miał on dobrej kondycji, a wszystko przez to, że kiedyś wypalił zbyt dużo skrętów na raz i prawie wyparowało mu lewe płuco. Mimo potrójnego raka jakimś cudem przeżył. Po chwili palnął się w łeb:
- No nie... uciekłem przed chrząszczem?... a kiedyś Śniącego pokonałem! I kto by pomyślał, że się przestraszę takiego robaka…
- Ekhem… wszystko z panem w porządku?
Bezimienny odwrócił się szybko. Kilkunastu obywateli przypatrywało się naszemu bohaterowi, który w przerwach między charkaniem mówił do siebie. Bezimienny machnął na nich ręką. Wciąż dysząc i plując doszedł powoli do bramy. Koń, jak tylko zobaczył Bezimiennego, zaczął się śmiać. Nasz bohater wyjął powoli Widły i wycelował z kobyłę, która natychmiast umilkła.
- Słuchaj no... śmiejesz się ze swego pana?! Jak śmiesz się śmiać! Jeszcze raz, a dostaniesz tymi Widłami prosto w brzuch!
Konik pokornie zwiesił głowę. Bezimienny, zadziwiony własnymi słowami, wdrapał się na wóz i z całej siły trzasnął batem. Niestety chybił. Bat trafił na drzewo i obwiązał się dookoła pnia. Nasz bohater próbował go odwiązać, aż wreszcie udało mu się. Drzewo został wyrwane z korzeniami, zgniatając chrząszcza. Droga zdawała się nieprzejezdna. Bezimiennego to nie obchodziło i tym razem celując, trafił w konia, który zaczął biec przed siebie. Oczywiście się potknął i cała czosnkowa z samogonem się wysypały z worków, a nasz bohater po chwili próbował się wydostać spod przewróconego wozu.
- Jasny gwint! Mogłem pomyśleć!
Udało mu się wydostać spod pojazdu. Podniósł go, po czym zebrał pożywienie do worków. Drzewo zaś porąbał Widłami i upchnął Rybałtowi (pobliskiemu farmerowi) za 4 sztuki złota i 2 kamyki. Wrócił na wóz, po czym mocno trzasnął batem w kobyłę, która biegła, biegła, biegła… a raczej galopowała, galopowała, galopowała... Nasz bohater zapadł w błogi sen...

Kiedy się ocknął, był przy klasztorze. Coś mu jednak nie pasowało, a mianowicie fakt, że przy wejściu stał sfinks.
- Hahaha! Witaj, nieznajomy! Oto zagadka: to jest złote, jest okrągłe, jest na niebie, mocno świeci, jest to część układu SŁONECZNEGO i teraz to widzimy. Co to takiego?
Bezimienny wytężył swój mózg, jednak nie wiedział co to jest. Zasłonił ręką oczy (słońce go raziło) i myślał dalej. Po tygodniu uśmiechnął się niepewnie i rzekł:
- ...koło?
Sfinks popatrzył chwilę na niego, po czym wyjął z kieszeni sznurek i powiesił się. Bezimienny tymczasem prześliznął się obok niego i wpadł do fosy... i leciał wprost w paszczę wielkiego smoka…

Obudził się z krzykiem, zlany potem. Dopiero się rozwidniało, był świt. Rozejrzał się wokoło... coś było nie tak.
- Cholera, gdzie ja jestem?!
Zerknął na mapę i GPS-a. Był gdzieś przy tym znaczku z czarnym trollem. Zszedł z wozu i poszedł szukać drogowskazu. Jednak zamiast znaku znalazł wieeelką jaskinię, no i oczywiście, swoim zwyczajem, bez zastanowienia wszedł do środka. Wszędzie leżały rozkładające się ciała, ludzkie kości i kończyny oraz mózgi. Nasz bohater jednak miał zawsze jedną żelazną zasadę - jak gdzieś wszedłeś, szukaj wyjścia z drugiej strony. Tak więc żwawo truchtał do przodu, gdy nagle usłyszał ciche warczenie przed sobą.
- Ha! Mam cię, tam jest na pewno wyjście! - myślał sobie
Teraz już sprintował, a dziwne chrapanie było coraz głośniejsze. Wreszcie zobaczył jego źródło i... skamieniał. Tuż przed nim spał wielki, cuchnący, czarny stwór. Z jego nozdrzy buchał smród jakby ktoś wylał szambo. Starał się przejść jak najciszej obok potwora, ale oczywiście wyszło mu to tak, jakby stepował, toteż czarny troll po chwili się obudził. Obrzucił Bezimiennego czerwonym wzrokiem i wstał. Miał on z 10 metrów wysokości, tak że jego głowa prawie sięgała sufitu . Stwór złapał prędko naszego bohatera w gigantyczną łapę i zaryczał. Bezimienny ze strachu prawie się zesrał. Troll wyszedł z drugiej strony jaskini. Posadził sobie Bezimiennego na ramieniu. Nagle stało się coś nieprzewidywanego (a przynajmniej dla naszego bohatera). Otóż z krzaków wybiegły 4 wielkie dinozaury z prehistorycznymi ludźmi na grzbietach. Kiedy jeźdźcy zauważyli trolla, zakotłowało się. Z okrzykami "KONG! KONG! KONG!" zaczęli uciekać w stronę, z której przybyli. Tymczasem Bezimienny zdrapał się jakoś na ziemię i teraz biegł na oślep z powrotem przez jaskinię. Prędko wskoczył na wóz i z okrzykiem "WIOOOO!" pognał w drugą stronę. Wreszcie po kilku dniach zobaczył coś, co ożywiło mu serce. Udało mu się dojechać do klasztoru. Przed wejściem stał jakiś facet, prawdopodobnie nowicjusz. Nasz bohater zszedł z wozu i zaczął rozmowę:
- Szczęść Vinnosie! Szukam arcymaga arcymagów, Prorokara.
- Tak, nieznajomy! Fuj… - Bezimienny chuchnął mu prosto w twarz - Jest on za tymi drzwiami! Ja jestem Mario. Będziesz mógł wejść, ale musisz coś zrobić dla mnie.
Bezimienny był gotowy na wszystko, więc bez zastanowienia rzekł:
- Niech tak będzie, czego sobie życzysz?
- Znajdź mojego brata Luigiego. Ach... kiedy pojawiła się ta głupia księżniczka i wyszła za niego za mąż, odjechał wraz z nią do swego królestwa. Tam wiodą zapewne szczęśliwe życie.
- Hahaha! To takie smutne... gdzie jest ten twój cały zamek?
- On nie jest mój, bracie.
- JANEK?! - ponownie nie załapał Bezimienny.
- Żaden Janek!! Powiedziałem do ciebie bracie, ponieważ… iż gdyż… bo to takie zboczenie zawodowe. Daj mapę.
Nasz bohater podał mu mapę. Mario coś tam pomamrotał pod nosem i zakreślił czarnym markerem całą mapę.
- Luigi jest gdzieś tutaj. Znajdź go, a cię wpuszczę.
- Nie ma mowy, człowieku. Otwórz mi drzwi, albo sam sobie wezmę klucz.
- Haha! Nie masz tak wielkiej siły by mnie pokonać! Haha!
Bezimienny wyciągnął powoli widły. Błysnęły zielonym światłem. Mario z okrzykiem padł na ziemię, niebo zasnuły czerwono-krwiste chmury, a nasz bohater rzekł do niego władczym, grubym tonem:
- NOWICJUSZU! ODDAJ MI KLUCZ, ALBO POŻAŁUJESZ!
Mario natychmiast zaczął grzebać w kieszeni i znalazł klucz. Podał go szybko Bezimiennemu, światełko zgasło, a na niebo znów wróciło słońce i normalne, typowo wyteksturowane chmurki. Nasz bohater wszedł do środka. Tuż przed sobą zobaczył gigantyczny kościół, po lewej i po prawej stronie stały takie budynki z kilkoma drzwiami. Bezimienny wszedł do kościółka. Tam zobaczył 3 kolesi w czerwonych spódniczkach, skręcających jakieś papierki z trawą w środku. Kiedy zauważyli przybysza, zaczęli szeptać między sobą i nerwowo chować skręty po kieszeniach. Bezimienny, którego mózgownica była nieco... zacofana po wskrzeszeniu, nie skapował co robili, więc bez większych ceregieli podszedł do maga siedzącego w środku.
- Czy ty jesteś Prorokar?
Arcymag uniósł rękę (tak jak naziści robili przed Hitlerem) i rzekł:
- Tak, ja jestem Prorokar, syn Proroka i Prorokówny, ojciec... eee – opuścił rękę - dobra, czego chcesz?
- Przysłał mnie tu niejaki wodny mag Svetras. Mam jakieś dziwne widły, Widły Przeznaczenia...
Arcymagom się oczy rozszerzyły. Prorokar drżącą dłonią wziął do ręki przyrząd rolniczy. Wstał i położył go na ołtarzu, po czym zaczął odmawiać pradawne zaklęcie:
- Abrakadabra! Hokus Pokus! Czary Mary! CHOLERA! Który mi podmienił księgę zaklęć na tą bajkę dla dzieci?!
Żaden z magów się nie odezwał.
- Eeech… No nic. Sprawdzimy to ręcznie.
Podniósł Widły i wycelował nimi w sufit. Po chwili wystrzelił jasny promień, a z sufitu odpadł spory kawałek tynku. Mag uniknął spadającego odłamka, po czym rzekł:
- Chłopcze! Te widły są prawdziwie magiczne! Mogę cię nauczyć jak się nimi obsługiwać, będziesz jednak musiał złożyć przysięgę!
- Jaką znowu przysięgę? - zdziwił się Bezimienny
- Kto wie, do jakich celów chcesz tych wideł! Chodź tu, połóż rękę na widłach i powtarzaj po mnie słowa.
Nasz bohater, chcąc nie chcąc, spełnił rozkaz maga. Położył dłoń na trzonku i zaczęła się ceremonia:
- Ślubuję tym oto widłom, że użyję ich jedynie do celów, mających na celu dobro świata! - rzekł mag
- Ślubię tym widłom, nuż do dobrych celów! - powtórzył nie do końca tak samo nasz bohater
- Nie! Nie tak idioto! Taka przysięga jest warta mniej, niż kupa smoczego łajna! Jeszcze raz, powtórz!
Nie wiadomo, na co liczył arcymag. Pamięć Bezimiennego była ulotna, a on nie przypomniał mu tekstu przysięgi:
- Widły ślubiu świata?...
Arcymag złapał się za głowę. Wtedy Bezimiennemu się coś przypomniało.
- Hej! Bratim dał mi jakiś list dla was!
- Dawaj!!! - powiedział Prorokar wyrywając list z ręki naszego bohatera. Otworzył go, przeczytał po cichu, po czym rzekł:
- No tak... znowu mu się kibel zapchał... a mówiłem, żeby nie używał jedwabnego papieru toaletowego, bo się zapcha? Mówiłem. Eech... no nic. Jak będziesz wracał do Khurinis, weź to - powiedział, wręczając Bezimiennemu fiolkę z jakimś różowym płynem.
Nasz bohater wziął buteleczkę. Chciał wyjść, ale przypomniał sobie o widełkach.
- Te! A moje Widły Przeznaczenia?
Prorokar westchnął.
- Dobra. Dam ci te widły, ale tylko jeśli uda ci się wymówić skróconą formułkę przysięgi. Połóż rękę na trzonku wideł... nie! TRZONKU! O właśnie tak, i powtórz te słowa: "Ślubuję czynić dobro tymi widłami!"
- Ślubię dobrym widły! - powtórzył Bezimienny, tym razem celowo chcąc zirytować arcymaga – daj sobie spokój, muszę pokonać nimi smoki i armię orków!
- Niech ci będzie - rzekł zrezygnowany mag i podał naszemu bohaterowi Widły Przeznaczenia - ale pamiętaj! Jeśli ktoś się spyta, co to za widły, odpowiadaj "to zwykłe widły, nie żadne magiczne widły, najzwyklejsze widły do wyrzucania gnoju!”. Teraz jednak pora na naukę magii. Chodź za mną.
Arcymag wyszedł z klasztoru, a za nim Bezimienny. Weszli w jakieś drzwi, potem poszli schodami na dół, wreszcie dotarli do zaciemnionego pomieszczenia. W pomieszczeniu tym było mnóstwo pustych skrzyń/pustych beczek/pustych butelek/pustych garnków/itp.
- Gdzie my jesteśmy? - spytał Bezimienny
- W spiżarni, tutaj nikt nigdy nie przychodzi, bo i tak nie ma jedzenia. Dobrze. Pierwsze, czego się nauczysz, to zaklęcie sprawiające, że przeniesiesz się w przyszłość o jedną sekundę.
- Że co?!
- Hehe, żartowałem. Najpierw nauczę cię zabijać. Musisz wziąć widły w obie ręce, wysunąć je do tyłu i mocno pchnąć wroga.
- Eee... ale przecież to jest chwyt, jakiego zawsze używałem... - rzekł zgodnie z prawdą Bezimienny
- NIE! NIEMOŻLIWE!!! TO JEST ZAAWANSOWANA TECHNIKA! NIE MOGŁEŚ! NIE! KŁAMIESZ! OSZUKUJESZ!!! - panikował arcymag
- Uspokój się! To umie każdy! Naucz mnie CZARÓW! MAGII!
- Oooo... dobra. Ale nie ma tu czego uczyć - rzekł mag, wzruszając ramionami - widły czarują same, zależnie od potrzeb swego pana.
Bezimienny przypomniał sobie zielony promień, który powalił Mario i pozwolił mu wejść do klasztoru.
- Masz rację, już raz się udało. Chociaż… - przypomniał sobie czerwone niebo – mogą się pojawiać skutki uboczne. A więc ruszam dalej w drogę!
Arcymag odprowadził go do wyjścia. Na pożegnanie dał mu skrzynkę świeżo upędzonego samogonu i torbę czosnkowej.
- Niech Vinnos prowadzi cię zawsze dobrymi ścieżkami! - krzyknął do oddalającego się Bezimiennego.
Nasz bohater, popędzając czasem kobyłę, popijąc samogon i zagryzając go czosnkową, dojechał do jakiejś gospody. Miał już dosyć alkoholu i kiełbasy, toteż postanowił tam zajrzeć. Wszedł do środka, a tam przywitał go tłuściutki barman.
- Witaj! W czym mogę służyć?
- Eem, chciałem się napić i zjeść coś normalnego.
- Dobrze trafiłeś! Mamy najlepszy samogon i czosnkową!
Bezimiennemu na samą myśl zebrało się na wymioty.
- Nie, dziękuję. Macie coś innego?
Barman posmutniał.
- Był tutaj ON... zabrał wszystko oprócz samogonu i czosnkowej.
- Jaki znowu "on"?
- Nie wiesz? - zniżył się nad Bezimiennym i rzekł szeptem - przyjechał tu Lii i jego banda zboczeńców... Kiedy tu przyszli, każdemu wsadzili w d... nieważne zresztą. Dlatego tu jest teraz tak pusto, każdy się boi.
Nagle usłyszeli tęten kopyt, kilka koni zmierzało w tą stronę. Barman pobladł.
- Och, to nasz koniec! To Lii i jego chłopcy!
- Nie uciekaj! Ja im pokażę! - powiedział nasz bohater, wyjmując zza kufajki Widły Przeznaczenia - nic nie jest w stanie przeciwstawić się im wielk... - nie dokończył, bo drzwi od gospody runęły właśnie kopnięte przez jegomościa w srebrnej zbroi. Tuż za nim stało jeszcze kilku podobnych kolesi. Ten, który wywalił nogą drzwi, powiedział:
- Haha! Nowe młode ciałko! Chłopcy będą szczęśliwi, hehehe!
- Nie tak prędko, panie Lii! - powiedział Bezimienny i wycelował w niego Widły. Lii śmiał się z jego wyczynu, ale powoli śmiech ustawał. Nagle złapał się za głowę i z okrzykiem „ŚNIĄCY!!! WIDZĘ ŚNIĄCEGO! ZOSTAW MNIE W SPOKOJU, AAAAA!! UCIEKAJCIEEEE, ŚNIĄCY TU JEEEST!!!” zaczął uciekać z halucynacjami w nieokreślonym kierunku. To samo zrobiło jego wojsko. Barman popatrzył na biegnących w oddali najemników, po czym rzekł:
- Ha! Nie dziwota że uciekają! Brawo! Jak ty to zrobiłeś?
- Och, to tylko Widły Prz... odka, tak, właśnie, to Widły Przodka, mojego dziadka Bezimiennusa. A tak konkretniej tooo… "to zwykłe widły, nie żadne magiczne widły, najzwyklejsze widły do wyrzucania gnoju!” – powtórzył Bezimienny
- No, chyba że tak. Dziękuję za ocalenie, może zje pan kolację? Na koszt firmy!
- DO WIDZENIA PANU MUSZĘ JUŻ JECHAĆ! - rzekł Bezimienny wychodząc, miał zdecydowanie dosyć czosnkowej i samogonu. Wsiadł na wóz, popędził konika i ruszył z powrotem do Khurinis. Po drodze nie stało się nic ciekawego, no, może poza tym wielkim, piernikowym grzybem ludojadem, którego Bezimienny zadźgał Widłami. Wjechał przez bramę i zeskoczył z wozu, po czym zaczął sprintować do Rybałta. W połowie drogi zatrzymał się i rąbnął pięścią w łeb.
- Po co ja biegnę do Rybałta?!
Zawrócił i pobiegł do Svetrasa. Zmęczył się jednak niemiłosiernie, wyjął więc zza pazuchy fiolkę przygotowaną dla Bratima.
- Ale mi w garlde zaschło! Chyba nic się nie stanie, jak łyknę troszkę, bo samogonu mam definitywnie dosyć! - powiedział, dając sobie pozwolenie, po czym zrobił spory łyk. Odetchnął z ulgą, po czym zaczął biec dalej. Jednak okazało się, że ten magiczny przepychacz ma także właściwości narkotyzujące, działał lepiej niż grzybki-halucynki.

Wersja halucynogenna:
Zobaczył przed sobą ogromnych sraladynów niosące orki. Jeden z nich się zatrzymał i rzekł do naszego bohatera:
- Ty! Tak ty! Skocz no do sklepu po mleko! Mam dosyć samogonu!
Bezimienny ruszył do sklepu. Wszedł do środka, na półkach leżał jeden karton mleka, kilka Dziurizieli i figurki Prorokara. Podszedł do sprzedawcy i powiedział:
- Poproszę mleko!
Sprzedawca (owłosiony, obleśny dziad w tureckim sweterku, z kilofem wetkniętym za ucho) wyszedł zza lady i podał Bezimiennemu mleko. Nagle świat zawirował i nasz bohater znalazł się przed obliczem Buliara.
- Hahaha! Od dzisiaj to ja mam Widły Przeznaczenia! Hahaha! - rzekł złowieszczo Buliar i wyrwał Bezimiennemu karton z mlekiem, które to po chwili wylał. Nasz bohater się tak wkurzył, że wyjął Dziuriziela i zaczął okładać Buliara. Po chwili świat znów się odmienił. Tym razem był gdzieś w górach. Obok niego przeszedł koleś z maczugą, szybko więc go dogonił i rzekł:
- Hej! Buliar wylał mi całe mleko! Gdzie tu można kupić mleko?
- Tam u Vinnosa! Siedzi przy kominie!
Bezimienny poszedł do wielkiego komina stojącego pośrodku łąki. Już był prawie przy bogu, gdy nagle poczuł, jak ktoś go wali w twarz...

Wersja realna:
Bezimienny zaczął biegać tam i z powrotem, wymachując Widłami. Podbiegł do jednego ze sraladynów i zaczął chichotać, po czym poszedł do Bopsserra.
- Hej! Hihihi... Hehe, daj haha mleka!!!
Padł na podłogę i zaczął się histerycznie śmiać. Po chwili spoważniał, podniósł się ziemi i spojrzał z wściekłością na Bopsserra, który nie wiedział za bardzo o co chodzi gościowi. Bezimienny wymierzył Widły i krzyknął:
- TO MLEKO BYŁO DLA ORKÓW!!!
Rzucił się wściekle na sprzedawcę i prawie by go zabił, gdyby nie sprawna interwencja Straży Wiejskiej. Trzymali go za ramiona, a gdy przestał być agresywny puścili go. Nasz bohater chwile postał, po czym rozejrzał się wokoło.
- Hej, ty! - rzekł, patrząc na strażnika – Buliar wylał mleko! - i znów zaczął chichotać.
- Yyy… słucham? – rzekł zaskoczony strażnik
Bezimienny wyszedł z domu Bopsserra i ruszył żwawo do Svetrasa. Kiedy był już przy schodach, wyciągnął ręce i chichocząc chciał dosięgnąć maga, który szybko podbiegł i walnął go w mordę z liścia. Bezimienny padł na ziemię i ocknął się z halucynacji.
- Umarłem? - spytał
- Nie! Durniu! Co ty robisz! Przynosisz mi wstyd!
- Co? Aa... widziałem Buliara i Vinnosa!
- COO?! A ANANASA?! - spytał z nadzieją. Jednak po chwili zrozumiał swe idiotyczne pytanie, więc szybko się zrekompensował - No tak! Odejdź i postaraj się nie robić więcej szkód psychicznych, fizycznych i psychofizycznych!
Nasz bohater go zignorował, jedyne, co zapamiętał, to jak wypuszcza z ręki fiolkę z różowym płynem. Krzyknął i pobiegł prędko do bramy. Miał szczęście, przepychacz ciągle leżał. Podniósł go więc i zaniósł Bratimowi, który spojrzał najpierw na Bezimiennego (w jego wciąż mętnę, rozchichotane oczy), potem na buteleczkę i... zamarł.
- Coś ty zrobił! - spytał z wściekłością - wypiłeś mój przepychacz do kibla?! Jak śmiałeś! Teraz przepychaj go ręcznie!
I w ten oto sposób nasz bohater miał zajęcie na najbliższe parę godzin. Wreszcie po robocie wyszedł i skoczył na szybkiego browca, niestety, był tylko samogon. Kiedy skończył pić 500-procentowy trunek poszedł do domu, nie zwracając uwagi na to, że każdy patrzy na niego z rozbawieniem. Kiedy był w połowie drogi uświadomił sobie pewną ważną rzecz - on nie ma domu! Przeraził się nie na żarty. Nie wiedział, gdzie może przenocować, a spanie w rowie nie wchodziło w grę. No, a jednak musiało - bo oto już smacznie spał leżąc na poboczu. Miejscowi żule mamrotali coś do siebie o "zajmowanych miejscach", jednak nikt go nie obudził. Nastał ranek. Bezimienny chciał wstać rześki, jednak było to niemożliwe - straaasznie bolał go kręgosłup, nogi i głowa. Tak więc po omacku zaczął się czołgać w bliżej nieokreślonym kierunku. Zobaczył jakieś schody przed sobą. Nie wiedząc co czyni wdrapał się po nich. Kiedy już był na szczycie, zobaczył przed sobą jakieś srebrne buciki. Złapał się ich i powoli zaczął wdrapywać, najpierw po nogach, potem dotknął twardego kirysu, aż wreszcie spojrzał na etykietkę przypiętą do pancerza i... zamarł. „Lord Hogan” – przeczytał mrużąc oczy. Oto przed nim stał sam Lord Hogan! Patrzył z pogardą na czołgającego się wieśniaka w starych, obdartych spodniach, porwanej kufajce, gumofilcach i z widłami za pasem. Bezimienny odskoczył niczym oparzony i spadł ze schodów tracąc przytomność...

Ocknął się. Natychmiast usiadł i rozejrzał wokół. Leżał on w czymś, co przypominało drewnianą chatkę z cegieł. Powoli zszedł z łóżka, pod nogami poczuł coś śliskiego i gęstego. Spojrzał w dół – najwyraźniej wylało szambo. Ostrożnie ruszył do jedynych drzwi (ledwo trzymających się na jednym zawiasie) i wreszcie udało się, wyszedł na zewnątrz. Przy wyjściu ujrzał szyld "KFATERY SRALADYNUF". Był w jakimś mieście, nie wiedział jednak za bardzo, jakim. Ruszył pewnie drogą i doszedł do wielkiej willi z basenem i limuzynami. Pamiętając żelazną zasadę, wbijaną mu do głowy od dziecka ("Jak widzisz coś co ci się podoba i da się do tego wejść - wchodź!") zadzwonił dzwonkiem, który zabrzęczał "Tu-li-my, tu-li-my..." (Lord Hogan był fanem Teletubisiówˆ ). W drzwiach stanął stary, łysy jegomość w garniturze.
- Pan w jakiej sprawie? - spytał naszego bohatera
Bezimienny nie za bardzo wiedział, w jakiej sprawie przyszedł, więc odrzekł:
- Eem... kto tu mieszka?
- Wielmożny Lord Hogan, ale on nie ma czasu dla takich śmieci... khem, znaczy prostych ludzi jak ty.
Nasz bohater chwilę postał, aż wreszcie po 5 minutach dotarło do niego, że urażono jego godność.
- Ty! - krzyknął celując widłami w lokaja – wpuść mnie albo! A-albo…!
- Albo co? – spytał gość z rozbawieniem
- Albo…! Zapomniałem… - powiedział smutny Bezimienny, jednak szybko wymyślił odpowiednią ripostę – albo zobaczysz!!!
- Ojejku, ale się boję! Idź mi stąd, bo nie ręczę za siebie brudasie jeden!
To przeważyło sprawę. Bezimienny użył całej swojej mocy. Z wideł wystrzelił różowy płomień, trafiając dziadka. Staruch chwilę stał jak oszołomiony, po czym powoli, skulony uciekł do willi. Bezimienny zadowolony z siebie wszedł do środka. Było tu mnóstwo korytarzy i drzwi. Na szczęście u góry zobaczył wielki napis "LORD HOGAN - POKÓJ 12513". I tak oto poszedł przed siebie nasz bohater, i szedł i szedł, aż wreszcie, po kilku dniach doszedł do tegoż numeru. Zapukał do środka, głos za drzwiami kazał wejść. W ten sposób zachęcony Bezimienny wlazł do środka. Na wodnym łóżku leżał Lord Hogan, czytając magazyn „Pani domu” i zapijając winkiem własnej roboty. Spojrzał znad książki na przybysza i spytał:
- Czego chcesz?
- Chcę Oko Vinnosa!
Hogan chwilę jakby go zamuliło, siedział patrząc na twarz Bezimiennego. Po chwili powoli wstał i podszedł do naszego bohatera, mierząc go wzrokiem. W końcu rzekł ostrym szeptem:
- Skąd o tym wiesz?!
- Ja...
- Milcz! Nie pozwoliłem ci mówić!
Chwilę patrzył na Bezimiennego z wyraźnym oczekiwaniem, aż nie wytrzymał i ryknął:
- ODPOWIADAJ NA MOJE PYTANIA!!!
- Ale...
- MILCZ! Kto ci powiedział o tym?!
- Sardas...
- CO SARDAS?!
- Powiedział o Oku Vin...
- Coooo?! Sardas to mój rodzony brat... zdrrrajca... ale dlaczego on ci o tym powiedział?
- Wspominał coś o smokach.
Hogan opadł z tępym wyrazem twarzy na łóżko.
- Smoki... pradawne istoty, które rzekomo wyginęły w czasach dinozaurów... Skąd o tym wiesz?
- Eem... powiedział mi o tym mag Sardas...
- MILCZ! Sardas... stary nekromanta... i co powiedział?
Bezimienny zrozumiał, że ta rozmowa do niczego nie doprowadzi, więc przeszedł do interesów.
- Masz Oko Vinnosa?
- Niestety nie! Ja mam jedynie Odbyt Ananasa... ale Oko Vinnosa znajdziesz w klasztorze. Spytaj o Prorokara. – odrzekł sraladyn (tak naprawdę miał zapasowe Oko w szufladzie, ale nic o tym nie mówił)
Naszemu bohaterowi coś się przypomniało.
- Hej! Ja znam Prorokara!
- Milcz! Idź! Wyjdź! Won! Albo nie! Zostań! – krzyczał Lord Hogan – jestem taki samotny! Nikt mnie nie lubi! – zaczął się żalić, szybko jednak lokaj wprowadził mu kilka kobiet lekkich obyczajów – ZA KOGO TY MNIE MASZ?! Aaa… dobrze van Porąbon… szczęście, że zatrudniłem cię jako lokaja! A TERAZ WON!!! NIE CHCĘ CIĘ WIDZIEĆ NA OCZY!!! A WY CO TAK STOICIE?! DO ROBOTY, NIE PŁACĘ WAM ZA NADGODZINY! TY! WSTAW PRANIE! TY ZMYWAJ GARY! A TY IDŹ I WYCZYŚĆ MOJĄ LIMUZYNĘ! A TY ŚCIĄGAJ PAJĘCZYNY Z KĄTÓW!!! TE! GDZIE LEZIESZ! BIEGIEM PO SZCZOTĘ I SZORUJ DYWAN!!!
Bezimienny był już daleko za drzwiami wyjściowymi. Po kilku dniach wyszedł z willi. Odnalazł swój wóz (stojący dokładnie tam, gdzie go zostawił) i dał koniu trochę suchej trawy do zjedzenia. Ten zaczął jeść z takim apetytem, że o mało co się nie udławił. Nasz bohater próbował namówić rumaka do wypicia odrobiny (2 litrów) samogonu, ale koń zdecydowanie odmawiał współpracy. W końcu siłą wlał w niego alkohol i ruszyli znowu do klasztoru. Podróż była cicha i spokojna, gdyby nie ten atak armii orków, których Bezimienny rozgramiał przez bite 2 tygodnie swymi Widłami. Wreszcie ujrzał wieżę kościoła. Dojechał do klasztoru, tam stał nadal Mario. Gdy tylko zobaczył i poznał przybysza, z lękiem otworzył drzwi i skoczył do wody. Bezimienny wszedł do środka i ruszył do Prorokara. Magowie tym razem sprzeczali się między sobą, wymachując łodygami bagiennego ziela. Zobaczywszy gościa zakotłowało się i listki znalazły się w ich kieszeniach. Bezimienny intelektu nie nabrał przez ten czas, więc nie skumał co robili.
- Przychodzę do was po Oko Vinnosa!
Prorokar się roześmiał.
- Synu! Ty pewnie nawet nie wiesz o istnieniu takiego czegoś! Chociaż nie. Skoro mi o tym mówisz, to wiesz coś o tym. ZARAZ ZARAZ! SKĄD WIESZ O OKU VINNOSA?! GADAJ!
- Powiedział mi o tym pewien mag Sardas.
- Stary nekromanta... a więc on żyje? - spytał się jakże domyślnie Prorokar
- Nie, umarł zanim mi to powiedział.
- OCH NIE! CAŁA NADZIEJA STRACONA! - rozpłakał się mag i przytulił do siedzącego obok niego maga Skarpentesa
- Spójrz co narobiłeś! - wrzasnął Skarpentes na Beziminnego
- Nie! - zerwał się w momencie Prorokar z wyrazem spokojnego zdenerwowania na twarzy - Przecież... jakby nie żył, to by ci tego nie powiedział! Aha! A więc chcesz Oko Vinnosa? Owszem, mamy je. A dokładniej, ma je Mario. Idź do niego.
Bezimienny ruszył więc w stronę wyjścia, jednak nikogo nie zastał w pobliżu. Przeszedł za most - ani śladu, no, może poza tym stosem trupów nowicjuszy. Wrócił więc zawiedziony do klasztoru i nagle coś sobie uświadomił - ktoś lub coś musiało zabić tych nowicjuszy. Wrócił więc prędko do stosu i zaczął poszukiwania. Po około 2 sekundach zobaczył jakiś list.
"drogi mariuniu!
jak ci siem tam powodzi? Słyszałażech ja że strysznie mało rzarcia tam macie. Śle wienc ci worek ziemniakuf i skszynke najleprzego samogonu. Najec sie i wypij i pamientaj rze ja, twoja kohana genia, myśle o tobje i tensknie. Morze ci to jedzenie przypomni trohe naszom kohanom wieś. Tfoja na zafsze - genia"
Nasz bohater wyrzucił list, usiadł na trawie i zaczął myśleć. Nie zauważył, jak podszedł do niego jeden z nowicjuszy, wysłany przez Prorokara zresztą.
- Przepraszam pana... - zaczął tamten
- O VINNOSIE!!! Ale mnie przestraszyłeś! Czego chcesz?
- Eee… słyszałem, że szukasz Mario. Był u mnie dzisiaj i powiedział, że ucieka z Okiem Vinnosa, zabijając wszystkich nowicjuszów, którzy mu się sprzeciwią. Wspominał coś o jakimś Akil-lu.
- Wiesz gdzie jest farma Akil-la?
- Skąd wiesz, że on ma farmę?! - zdziwił się nowicjusz
- A! Eee... intuicja!
- Jest tutaj, na południowej-północy - rzekł nowicjusz, zaznaczając czarnym flamastrem miejsce na mapie - idź tam! Być może jeszcze nie jest za późno!
- Taaa... E! ZARAZ! - wrzasnął Bezimienny do odchodzącego kolesia - GDZIE MÓJ WÓZ I KOBYŁA?!
- Eem... - zaczerwienił się uczeń - No... wymieniłem za herbatniki z pewnym kolesiem...
- Jak on się nazywał?!
- Jej? Nie… Tego? Nie! O! Wiem! Jego!
- Jego... stary cwaniak... a więc on żyje?
- Nie.
- NIE?! - ryknął załamany Bezimienny. Po chwili uświadomił sobie, że wpadł w te same sidła, w które wplątał Prorokara. Otrząsnął się z zamyślania i na piechotkę poszedł na farmę Akil-la, nie żegnając się nawet ze swym dobro- i niedobro- dziejem. Po dwóch dniach dotarł na miejsce. Tam czekała go niespodzianka...


PODPIS W BUDOWIE ;[

Offline

 

#3 2009-12-16 20:25:54

Szalony Zenek

Administrator

Skąd: się biorą dzieci? xD
Zarejestrowany: 2009-09-20
Posty: 130
Lvl:: Nie gram ;]

Re: Historia Gothic 2

ROZDZIAŁ 3: GDZIE TO OKO?



Wszedł do środka obskurnego domu, który powinien raczej służyć za przechowalnię zakisłego mleka. Jakaś stara baba z jednym, jedynym, żółtym, zzieleniałym, popsutym i dziurawym zębem na froncie, na dolnej żuchwie gotowała golonkę w śmietanie z kiszoną kapustą ze skwarami oraz cuchnącą cebulą, a obok siedział mężczyzna, dłubiąc palcem czarnym od brudu w nosie. Bezimienny stał chwilę patrząc na widzianą scenę. Wreszcie zapukał w drzwi, które z hukiem spadły z zawiasów i rozsypały się na kawałki. Przestraszył się hałasem, jakiego narobił, więc lękliwie spojrzał na rodzinkę. Niczego nie zauważyli. Nasz bohater zachęcony tupnął w podłogę, spowodowało to reakcję łańcuchową - jedna z desek odchyliła się do góry, przewracając szafkę, z której spadł mosiądzowy wazon (robiąc kolejną dziurę w podłodze), jakieś bliżej niezidentyfikowane, gliniane naczynie, które rozprysło się na kawałki, robiąc tym samym kilka dziur w podłodze. Baba chwilę się wyprostowała znad kuchni, wsadziła palec do ucha, pogrzebała chwilę i wyciągnęła go. Wreszcie ryknęła opluwając wszystko wokół:
- STARI!! CHIBA KTOŚ PUKA!!!
- CO STARA?!
- PUKA KTOŚ!!! IDŹ SPRAWDZIĆ KTO!!
Akil-l wstał niechętnie (słychać było chrupot rozprostowywanych kości) po czym poszedł do wejścia. Na szczęście dla Bezimiennego, gospodarz był nieco ślepawy i nie zauważył tego małego bałaganu.
- CZEGO! - wrzasnął Akil-l
- Był tu Mario?
- JAKA MARIO?! JESTEM AKIL-L!!
- PYTAM, CZY BYŁ TU MARIO!!!
- JA NIE MARIA!!! A-K-I-L---L!!!
- Ech... - westchnął cicho nasz bohater - głuchy jak kret...
- SAM ŻEŚ GŁUCHY JAK KRET!!!
- Mario…? – wyszeptał Bezimienny
- AAA! BYŁO TAK ŁOD RAZU! BYŁ MARIO!! ALE POSZEDŁ!!
- GDZIE?!
- GODZINA?! NIE WIEM, WPÓŁ DO PIĄTEJ BĘDZIE PEWNIE!
- Gdzie...? - spytał cicho Bezimienny
- W STRONĘ JASKINI, GDZIE MIESZKAJU ORKI! DUUUŻO ORKÓW! CHOCIAŻ OSTATNIO ZDECHŁO ICH TROSZĘ!!
Nasz bohater wyszedł z "mieszkania" rozmyślając, jakim cudem ten koleś słyszy jedynie częstotliwość szeptu. Ta jedna myśl wystarczyła, by mózg się przegrzał, toteż otrząsnął się szybko i spojrzał na mapę i GPS. Nowicjusz zaznaczył mu nie tylko farmę Akil-la, ale też (jako prezent od firmy) jaskinię, którą podpisał "TU MOŻE BYĆ MARIO". Bezimienny pobiegł do owej jaskini. Kiedy był już przed nią, wytarł buty o wycieraczkę i zadzwonił. Otworzył mu jakiś łysy ork.
- Obcy! Czego chcieć! Mario tu nie być!
- Nie ma tu Mario?
- Nie! Nie być go nawet w lewy korytarz w pokój cztery!
- Aha, a mogę wejść i się rozejrzeć?
- A niech wchodzi!
I ork otworzył szerzej drzwi. Bezimienny wszedł do środka. Były tam 4 drzwi - jedne po lewo, drugie po prawo, trzecie na wprost i ostatnie wyjściowe. Otworzył te po lewej (nikt mu nie przeszkodził, ork był zbyt zajęty obgryzaniem paznokci) i odszukał pokój z numerem 4. Otworzył je za pomocą łomu stojącego nieopodal. Spał tam jakiś gość w ubraniu nowicjusza, a obok niego leżało oko wrzucone do znajdującej się na szafce pełnej wody szklanki, niczym sztuczna szczęka babci Kleofasy. Bezimienny powoli, na palcach się zakradł, ale niestety nie nauczył się skradać za dobrze, toteż spod jego nóg wydobyło się głośnawe "tup-tup". Mario skoczył, trzymając w ręku stary zardzewiały miecz.
- O NIE! TO TY! - wrzasnął, rzucił broń i padł na kolana. Nasz bohater nie wiedząc, co zrobić w takiej sytuacji, postanowił pozbyć się broni wroga, więc podniósł miecz i wywalił go przez okno. Po chwili zza okna doszedł ich odgłos wbijania miecza w ciało i zdławione "aaa...". Bezimienny wycelował widły w Mario i rzekł tonem władcy:
- Oddaj mi Oko Vinnosa! Natychmiast!
Nowicjusz spełnił prośbę. Wyjął szybko ze szklanki Oko i podał je Bezimiennemu.
- Panie! Mając Oko Vinnosa i Widły Przeznaczenia zrobisz wszystko!
- Wszystko?? - spytał zaskoczony Bezimienny, myśląc o sobie jako Prezesie Gwardii Rolników. Gwardia Rolników (dla jasności) to armia, która broni granic wyspy Zadupii. Zadupia - stąd pochodzi nasz bohater. Wracając jednak do głównego wątku - Mario pożegnał swego gościa, oddając mu raz po raz pokłony. Bezimienny wyszedł i gdy już prawie był przy wyjściu, zatrzymał go owłosiony ork.
- Obcy stać! Obcy mieć widła! Po co obcy mieć widła... wywalać gnój?
- Eeem, tak...
- Aaa to dobrze, być dobrze. Obcy móc przejść!
I przepuścił naszego bohatera . Przy wejściu czekał zaś… JEGO!
- Jego?! To naprawdę TY?! Ty stary draniu! Oddawaj mój wóz i kobyłę!
- Spokojnie! – odparł Jego – stoi tam – wskazał na mały lasek – musisz coś dla mnie jednak zrobić…
- To jest mój wóz i mój koń! Oddawaj albo pożałujesz! – ryczał wściekły Bezimienny
Moc Wideł zaczęła pulsować, wywołała u Jega strach.
- Spokojnie kolego! Bierz go sobie. I tak go nie potrzebuję!
Bezimienny odebrał więc swój pojazd i ruszył w stronę klasztoru. I znowu droga była bardzo spokojna, cicha i piękna. Oprócz tej bandy duchów, szkieletów i zmutowanych, wykastrowanych zombie. Wreszcie doszedł do klasztoru. Przy wejściu stał nowy strażnik.
- Stój, dla mnie nieznajomy, ale dla Prorokara znajomy! Musisz przyprowadzić owcę i przynieść 1000 sztuk złota.
- Że jak?! Mam Oko Vinnosa, przepuść mnie młodzieńcze!
- Co masz? Hahaha! Myślisz, że jak masz jakieś oko to ci wszystko wolno? Owca i 1000 sztuk złota - nie zmienię zdania!
I faktycznie - nie zmienił zdania, za to Bezimienny zmienił go w krowi placek. Sprawdził czy ma Oko i wszedł do klasztoru. Wokół unosił się zielonkawy dym, a magowie chichotali. Nasz bohater tym razem ruszył mózgownicą.
- Hej, magowie! - Prorokar i jego koledzy oniemieli ze strachu - Chyba się wam gaz ulatnia!
- A tak, hihihi! Cyklon BŁAHAHAHAHAHHAAAA B!!! AHAHAHAH!!! - rzekł Prorokar z donośnym śmiechem, a pozostałych dwóch magów zawturowało mu jeszcze głośniej - czego hehehe ch-chcesz? Hihihi!
- Mam Oko Vinnosa!
Magowie podskoczyli z tronów.
- GDZIE?!
- W dupie! - rzekł nasz bohater, przewracając oczami o 360 stopni.
- Co? Jak? W dupie? Wezwijcie nowicjusza Pedaliusa! On je wyjmie!
- Żartowałem! - krzyknął szybko zszokowany Bezimienny - Mam je w kieszeni!
- Jedno i to samo! Dawaj! - panikował Prorokar, podskakując
Nasz bohater podał im Oko. Magowie przyglądali się mu z namaszczeniem, aż wreszcie Prorokar coś zauważył.
- Hej! To Oko jest popsute!
- Co? Jak to?! - krzyczał Bezimienny
- Jak to: jak to? No popsute, potrzebujemy najlepszego kowala. Znasz jakiegoś? Tylko kowale mogą wytworzyć nowe baterie do Oka. Więc znasz jakiegoś kowala czy nie?
- Znam znam… Ten, jak mu tam było… Karad? - powiedział niepewnie nasz bohater
- HAHAHA! STARY KARAD?! AHAHA! Jedyne, co umie zrobić dobrze, to nachlać się tanim samogonem i obrzygać cały klasztor! Na samo wspomnienie robi mi się niedobrze, brrr! - rzekł z niesmakiem mag i otrząsnął się
- No ja nie znam innego kowala, przykro mi - odrzekł bezradnie Bezimienny
- Hoho! Nic nie szkodzi, JA znam! Musisz iść na farmę Lii! - powiedział Prorokar
- Że co?! Do tego starego zboczeńca?! ZA NIC!!!
I już po chwili jechał w stronę domu Lii, ciągle słysząc słowa Prorokara o górze ze złota i pięknych kobietach na farmie. Jednakowoż, co nietrudno było przewidzieć, zamiast dziewoj i bogactw otrzymał mocną pięść w czaszkę.

Obudził się i natychmiast zerwał z łóżka. A przynajmniej tak mu się wydawało, że to łóżko, bo w rzeczywistości leżał na kopcu siana. Obejrzał się. Bez cienia wątpliwości był w jakimś chlewie... No, nazwijmy to budynkiem mieszkalnym dla świń i knurów. Co gorsza, budynek ten był wyjątkowo brudny – wszędzie leżały małe kupki cuchnącego, parującego, świeżego gnoju z domieszką bliżej niezidentyfikowanej, zielonej cieczy. Kto wie, co próbowali zrobić najemnicy z tym naturalnym nawozem. Lepiej w to nie wnikać. Zeskoczył z siana i rozejrzał się. Ujrzał chlewne wrota. Po cichu się zakradł do nich… zakradł? Nie, raczej próbował się zakraść, bo nic mu z tego nie wyszło i po chwili „jechał” ciągnięty przez dwóch najemników pod ramiona.
- Hehe, panowie, bądźmy rozważni… - próbował negocjować Bezimienny
- Jesteśmy rozważni!
- Nie jesteście, bo gdybyście byli, to już dawno bym był na wolności!!
Najemnicy zatrzymali się i spojrzeli po sobie tępymi wzrokami.
- Yyyy… nieprawda-a! – zripostował jeden z nich
- Nieprawda?
- Nieprawda!
- Pewien jesteś?! – Bezimienny grał na czas
- No… - najemnik zdecydowanie przestawał być pewny siebie – tak!
- A ja nie jestem pewien, czy ty jesteś pewien, że ja nie jestem pewien pewności twojego kolegi!
- A… aha… dobra zamknij się bo cię uciszę! Idziemy!
I już po chwili nasz bohater był dalej ciągnięty w stronę największego budynku na farmie. „Wjechał” po schodach (obtłukując nieco kolana) po czym wrzucony został na drzwi, które oczywiście nie wytrzymały takiego naporu. Najemnicy najwyraźniej nieco się przestraszyli i zwiali najszybciej, jak to możliwe. A do Bezimiennego podszedł wysoki jegomość w zbroi, oblizując usta.
- Hohooooo… młodziutki jesteś! Ty jesteś tym nowym chłopaczkiem na moje perwersyjne usługi?
- Co? Nie! Mam sprawę do waszego kowala!
- Nie zmienia to faktu, że możesz mi się przysłużyć w nieco inny spos… O NIE!!! TO TY!!! Odejdź, odejdź! Nic nie mówiłem! Idź, jest w kuźni, idź już! Idź!
Bezimienny, zadowolony z uniknięcia „zabaw” z najemnikami i załatwieniu sprawy polubownie, ruszył w stronę odgłosu uderzania młotem o kowadło. Bez problemu odnalazł kuźnię. Kowal zaś… no właśnie. Ubrany był jedynie w swoją skórę, tzn. tak, jak go Vinnos stworzył. Miał na sobie jedynie dziurawą, sztywną od brudu skarpetę.
- NIEEE!!! JA JUŻ NIE CHCĘ!!! ZABIERZ MNIE STĄD!! – rzucił się na kolana przed obliczem naszego bohatera
- Yyy… właściwie to po to tu jestem. I ubierz się w coś – rzekł Bezimienny – weź to – dał mu ubranie, które jakoś się znalazło w jego kieszeni
Kowalowi wypadł młotek z ręki, a oczy przypominały wielkością sporą sztukę złota.
- Ubranie?! Daj mi, daj mi!
- Jak cię nazwali?
- Kto? – spytał zdziwiony kowal
- No twoi starzy! Czyli twój ojczym i twa matula!
- A! O to się rozchodzi. Nazywam się Bend. Bunet Bend.
- Bunecie…
- BUNETU!
- Bunetu? Ubierz się w to i idziemy!
Kowal po chwili był już odziany w stare, zniszczone, porwane spodnie i coś, co przypominało obdarty i podziurawiony kawałek materiału, na dodatek cuchnący naftaliną. Był środek lata, mimo to Bend nie miał zamiaru (ani odwagi) by narzekać.
- Chodź, tylko ciii… ani mru-mru! – rzekł Bezimienny i ruszył odważnie pierwszy. Wychylił się zza kowadła i dostał potężnego kopa w twarz.
- AAAŁ!! Czemu mnie bijecie?!
- Eeem… - najemnik podrapał się po łysej głowie z trzema podbródkami – nie wiem! – rozłożył bezradnie ręce
- Więc może nas stąd wypuścicie? – powiedział chytrze Bezimienny
- Aaa… po co?
- Idziemy tylko na chwilkę, jeśli nikomu nie powiesz, dam ci górę złota i piękne panienki do towarzystwa…
Najemnik stał jak słup i patrzył tępo przed siebie.
- Górę złota i piękne panienki do towarzystwa? – nadal stał otępiały
- Dokładnie.
Wreszcie coś ruszyło w mózgu najemnika.
- GÓRĘ ZŁOTA I PANIENKI?! Wchodzem w to! Tylko nikomu nie mówcie.
- Jeśli nas puścisz to nikomu nie powiemy!
- Nu, to idźta, tylko dyksr… dysrekt… cicho!
Kiedy już byli przy wyjściu z farmy, Bezimienny sięgnął ze swego wozu kawałek (nieco zapleśniałej już) czosnkowej i butelkę samogonu.
- Masz! Jedz! – rzekł do niebezpiecznie niedożywionego kowala
- CZOSNKOWA! SAMOGON! NIEEEE!!! Tylko nie to… nie masz nic innego?! Wyobraź sobie, że na farmie karmili mnie tylko TYM!
- Błe, ja też nie jadłem nic innego od paru dni… tygodni… miesięcy? – rzekł Bezimienny – ale wiem, gdzie możemy zdobyć nieco spalonego mięsa i śmierdzącej stęchlizną wody!
Po paru godzinach dotarli do domu Rybałta. W powietrzu można było wyczuć ten typowy swąd spalonego mięsa.
- Dobry! Jest pana żonka?
- A daaać tam li jest! TE, BRUNHILDAAA!!! CHO NO TU!
Baba wyszła z kuchni.
- Pany chcom cuś od ciebie!
- Po spalone mięso przyszedłem – rzekł Bezimienny
- Dobrze! Macie tu po udku! Chcecie może samogonu?
- NIE NIE, DZIĘKUJE UPRZEJMIE – powiedział nasz bohater i ruszył ku wozowi, po drodze nabierając nieprzyjemnie aromatyczną wodę ze studni do wiadra. Po chwili jechali powoli do Khurinis, żując spalone mięso (1 kęs na 10 minut) i popijając cuchnącą wodą.
- Stać! – rzekł ktoś przy bramie, salutując
Okazało się, że wreszcie przysłano nowego strażnika (połamanego wysłano do Domu Spokojnej Starości dla Strażników).
- Dowodzik i prawo jazdy na wóz poproszę – rzekł strażnik, wyciągając rękę
- Że co?! – Bezimienny był zdezorientowany – nie mam dowodu ani prawa jazdy! Od kiedy to trzeba mieć prawo jazdy na wóz?
- Od dzisiaj, wielmożny sędzia Khurinis wprowadził takie prawo, aby był ład i porządek!
- Taa… mogę porozmawiać z sędzią? – spytał nasz bohater
- Jasne! Jak tylko pokażesz mi dowód osobisty i prawo jazdy!
- Dobra czekaj… - Bezimienny pogrzebał w schowku wozu i znalazł wreszcie jakieś dokumenty – Masz!
Strażnik wziął papiery i szybko je przejrzał.
- Hmm, tak… więc to pani wóz, PANI KUNEGUNDO?
- Eee… Kundegunda to… tooo mój koń się tak nazywa!
- A to ciekawe! Ma pan wóz zarejestrowany na konia?
- Dokładnie, wpuść mnie do środka!
- O nie, nic z tego!
Bezimiennemu się znudziła ta rozmowa, więc wziął Widły Przeznaczenia i podniósł strażnika telekinezą, po czym wrzucił go do rowu, przez co żołnierz złamał obie nogi… Wjechali do miasta i zaparkowali na parkingu, niestety trafili na płatny, więc Bezimienny dał ostatnie 5 sztuk złota pobieraczowi zapłat za postój.
- Gdzie idziemy? – spytał kowal
- Yy… nie wiem po co tu przyjechaliśmy, bo mieliśmy jechać do klasztoru. No ale skoro straciłem już 5 złociszy za postój, to może chodźmy się zabawić do czerwonej lampy!
- O! Dobry pomysł, bo na farmie to wszyscy mnie…
- TAK WIEM O TYM – przerwał Bezimienny
No i poszli, co prawda 8 razy zabłądzili i pytali o drogę, ale wreszcie udało im się dotrzeć do burdelu. Weszli do środka i… zamarli. Bo oto za ladą stał nikt inny, jak Miltenteges, mag ognia!
- Dzień dobry kochani – rzekł słodkim tonem – chcecie się zabawić co?
- MILTENTEGES?! CO TY TU ROBISZ U DIABŁA?! – krzyknął Bezimienny
- Co… to ty?! Ty jesteś tym kolesiem, z którym naładowałem Dziuriziela!
- Tak, to ja! Co ty wyprawiasz?!
- Ooo, to długa historia. W skrócie brzmi ona tak: wywalili mnie z klasztoru i musiałem znaleźć inną pracę.
- Aha. No cóż… więc masz jakieś fajne kobietki?
Miltenteges zwiesił głowę.
- Niestety, wszystkie zajęte. Wybacz.
- A kiedy się jakaś zwolni?
Mag spojrzał na zegarek.
- O, poczekajcie chwilę. – powiedział i wszedł po schodach na górę – PYK! WON STĄD! KONIEC CZASU, INNI TEŻ CHCĄ SIĘ ZABAWIĆ Z NUDJĄ!
Po schodach zszedł strażnik, złorzecząc pod nosem. Za nim szedł Miltenteges, a dalej kobietka. Jak tylko Bunet i Bezimienny ją zobaczyli, pożegnali się i szybko wybiegli z burdelu.
- Co to było?
- Sam nie wiem… jak dla mnie to krzyżówka orka z człowiekiem! Brrr! – Bezimienny się otrząsnął
- Ona jest brzydsza od nocy… To gdzie teraz?
- Wiem! Chodźmy do Kurdefa! Co prawda to skąpy, pazerny frajer, ale ma dobre piwo w knajpie.
- Skąd wiesz? – spytał zdziwiony kowal
- Ach, słyszałem jakieś plotki…
I po chwili siedzieli w zadymionym pomieszczeniu. Podszedł do nich barman.
- Co podać?
- Yy.. ja poproszę piwo, soczysty stek z pomidorami i bochenek chleba.
- A ja poproszę o szklankę wody. – rzekł kowal
- Niestety, nie mamy tego na składzie.
- To dawaj co macie! – rzekł Bezimienny
Barman poszedł na zaplecze. Wrócił z tacą, na której stał samogon i czosnkowa.
- O nie… CZY TU NIE MA NIC INNEGO?!
- Och… mamy jeszcze spalone mięso i zsiadłą wodę jeśli wolicie.
- To nam dałeś wybór… to tak jak ja bym się ciebie spytał – co byś wolał, umrzeć w męczarniach czy straszliwej agonii?
- Osobiście bym wolał w straszliwej agonii – odrzekł barman – czy mam przez to rozumieć, że wolicie spalone mięso i skisłą wodę?
- Nie! Nic nie chcemy idioto! Idziemy Bunetu!
Kowal dumnie wstał i szybko się wyprostował wypinając klatę. Niestety, zawadził głową sufit. Mocno zawadził. Bardzo mocno nawet. Tak mocno, że stracił przytomność.
- Cholera jasna! Co wy tu za sufit macie?! – krzyknął nasz bohater
- Jaki mamy taki mamy! Jak chcesz więcej informacji to dawaj 50 sztuk złota! – zawołał zza lady Kurdef
- Powiedziałbym kur** mać, ale jako, iż jestem człowiekiem kulturalnym, ujmę to inaczej – wal się na ryj! – rzekł Bezimienny, po czym chwycił kowala pod ramiona i zaciągnął go nad morze. Tam zaczął chlapać zimną wodą w twarz Bunetu, a gdy to nic nie dawało, z całej siły uderzył pięścią w jego twarz:
- WSTAWAJ! OBUDŹ SIĘ! WSTAWAAAJ!!! – krzyczał nasz bohater okładając Bunetu. Kto wie, czy kowal by przeżył taką reanimację, gdyby nie interwencja Straży Wiejskiej.
- Zostaw go! Idziemy do Lorda Andrzeja śmieciu!
Zręcznie złapał Bezimiennego za kark i na oczach całego Khurinis zaciągnął go do koszar. Tam rzucił go przed oblicze sraladyna czytającego właśnie nowy numer magazynu „I ty możesz być modny”.
- Doszły mnie słuchy, że…
- Tak, tak – przerwał chamsko nasz bohater – ile płacić?
- Cóż, sądzę, że za taki wybryk będziesz musiał zapłacić kaucję na rzecz społeczną, konkretniej na jedzenie dla strażników broniących zamku królewskiego w Górniczej Kotlinie, dzielnie stawiających opór krwiożerczym orkom, służącym u boku najodważniejszych rycerzy i srala…
- ILE CHCESZ?! – krzyknął zirytowany Bezimienny
- …dynów. – Lord Andrzej zignorował naszego bohatera – Chronią oni kopalnie z rudą oraz robotników w niej pracujących. Wobec tego nie musisz nic płacić, albowiem mają oni jedzenia pod dostatkiem, ostatnio otrzymaliśmy dostawę jedzenia z Zadupii.
- Zadupii? – zdziwił się cicho Bezimienny –oni mają tam jedzenie?... – zwrócił się do sraladyna - to mogę iść? –
- Tak, możesz odejść.
Tak więc nasz bohater odnalazł szybko Buneta, którego straż przyniosła do sypialni w koszarach i zaczął nim energicznie potrząsać.
- Bunetu… Wstawaj!... WSTAWAAAAJ!!! – wydarł się w końcu
Kowal podskoczył i spojrzał ze zdziwieniem na Bezimiennego.
- A ty kto?! Gdzie ja?...
- Mieliśmy jechać do klasztoru debilu! Pamiętasz już?!
- Niechże pomyślę – Bunet zaczął drapać się po brodzie – mhm, coś pamiętam… Aaa! Już wiem! Ty mnie wyswobodziłeś od najemników! Jedziemy!
Bezimienny, nie będąc do końca pewny, czy z kowalem wszystko w porządku, ruszył do wozu. Tam wyrzucił zgrzybiałą czosnkową i wyruszyli do klasztoru. Po drodze Bunet cały czas idiotycznie rechotał, opowiadając żałosne dowcipy.
- Hehehehehe! Albo jak baba przychodzi do lekarza, a lekarz się pyta „co pani jest”? A baba „nic”!!! AHAHAHAHAAAA!!!
Bezimienny starał się nie zwracać uwagi na swojego kompana, więc zrobił sobie zatyczki do uszu z korków od butelek po samogonie. Gdy dotarli na miejsce, kolejny nowicjusz dzielnie broniący drzwi do klasztoru, od razu je otworzył, nie chcąc podzielić losu poprzedników.
- Dziękuję, młodzieńcze! – rzekł Bezimienny i machnął Widłami w kierunku nowicjuszu, na znak podziękowania. Niestety, moc zadziałała nie w porę i zamiast człowieka ujrzeli przed sobą domek drewniany.
- Aj, Widły powoli się rozgrzewają teraz – rzekł nasz bohater, po czym podłączył je do ładowarki
-…a on na to „nie dasz rady”!!! AHAHAHAHAHAHAHA! – kowal cały czas śmiał się z opowiadanych przez siebie żenujących kawałów.
Weszli do kościółka. Tam wszyscy magowie spali na swych tronach, donośnie chrapiąc. Atmosfera była jeszcze gęstsza i zieleńsza niż ostatnio.
- Halo! Prorokarze! Przyprowadziłem kowala!
Arcymag arcymagów ani drgnął.
- Prorokarze!... AAA! SMOKI!!! – ryknął nagle nasz bohater
- Smoki?! – wrzasnął Bunet i wskoczył za kaloryfer, jego nadgarstek lekko zaczął krwawić przez przejechanie po gwoździu, z niewiadomych przyczyn wbitym odwrotną stroną w grzejnik
- SmokI?! – krzyknął Prorokar, budząc się ze snu
- Gdzie?! – zawołał Skarpentes, ładując kulę ognia
- Aha! Teraz nam się nie wymkną! – rzekł z triumfem trzeci mag, Ulphaur
Zaczęła się bitwa. Magowie zaczęli rzucać ogniem po całym klasztorze, a nowicjusze bić się z powietrzem długimi kijami. Bezimienny szybko wskoczył pod ławkę. Po około 30 minutach Prorokar nakazał wstrzymać ogień.
- Hahaha! Przepędziliśmy je stąd raz na zawsze! A więc cóż ode mnie chciałeś, synu?
- Przyprowadziłem kowala, żeby naprawił Oko Vinnosa.
- Hmm… a gdzie on jest niby? – spytał mag, rozglądając się wokoło
- Eee… Bunetu! Nie było żadnych smoków!... To znaczy przepędzili je magowie! – poprawił się szybko, widząc złowrogie spojrzenia arcymaga arcymagów.
- Nie ma już smoków? – kowal bojaźliwie wyjrzał zza kaloryfera – Uff, no to całe szczę… - ujrzał swe draśnięcie – AAA!!! KRWAWIĘ! UMIERAM! AA!!! Wykrwawiam się na śmierć! Pomocyyy!!!
- Uspokój się! Nic ci nie będzie, to ledwie draśnięcie!
Bunet upadł i zadziwiającą realistycznie zaczął udawać konwulsje, z jego ust toczyła się piana.
- Haha! Dobre sobie. Napraw nam Oko Vinnosa! – rzekł Prorokar, widząc nieudatną agonię kowala
Bunet wstał i trzęsącymi rękami otrzepał się z kurzu.
- Hmm, a więc mówicie że nie umrę?... – spytał bojaźliwie
- Nie, jeśli naprawisz Oko Vinnosa. W przeciwnym wypadku rozsmaruje twój mózg po ścianie klasztoru… - rzekł arcymag arcymagów
Bezimienny, kowal, magowie i nowicjusze spojrzeli na najwyższego z magów, wybałuszając oczy.
- HAHAHA! Pozwoliłem sobie na taki żarcik! Oczywiście nic ci nie zrobimy… jeśli naprawisz Oko Vinnosa.
- Nie jestem okulistą… - Bunet rozpaczliwie próbował uniknąć jakiejkolwiek pracy. Miał chęć odpocząć po tych wszystkich zabawach na farmie Sonara. Prorokar przewrócił oczami.
- Debilu! Idioto! Głupcze! Oko Vinnosa to święty artefakt! Musisz dorobić tylko baterie!
- Aaaaa! Jakie chcecie? Mam kilka w zapasie na farmie…
- B-3416-XCV – rzekł Skarpentes
- B-3416-XCV? Mam jedną przy sobie, jedyny egzemplarz na wyspie, schowałem ją w skarpecie… - rzekł Bunet, po czym zdjął prawego filca i zaczął grzebać w skarpecie. Wszyscy zaczęli kasłać i dyskretnie zatykać nosy. Nie był to zbyt przyjemny zapach. Wreszcie wyciągnął baterię. – Proszę, oto ona!
Rzucił ją do Prorokara, który odskoczył z obrzydzeniem.
- Błeee… Ulphaur, ty ją podnieś.
Mag ognia założył gumową rękawiczkę, założył maskę p-gaz i ostrożnie, szczypcami podniósł baterię, po czym włożył ją do Oka Vinnosa. Artefakt nadal nie działał, a do tego szczypce zardzewiały.
- Co jest?!... A, no tak – rzekł arcymag arcymagów, przełączając włącznik
Wszyscy ujrzeli niebieski promień, wystrzelający w górę. Po chwili opadł i oko ukryte w artefakcie zaczęło lekko świecić.
- Działa! Hahaha! Działa! Działa! – magowie z kowalem zaczęli tańczyć pociąg, dołączyli do nich także nowicjusze. Jeden z uczniów zaczął śpiewać „Jedzie Hogan z daleka, wiezie kartony mleka!”. Bezimienny nie podzielał ogólnej radości. Nie wiedział w sumie, co mu da to Oko Vinnosa.
- Prorokar! PROROKAR!!! – ryknął Bezimienny w stronę arcymaga arcymagów
- Czemuż przeszkadzasz mi w świętowaniu? – rzekł mag, podchodząc do niego
- Co mi da to Oko w starciu ze smokami?
Prorokar wybałuszył oczy.
- Eee... to chyba ty powinieneś wiedzieć!
- Nie wiem! Kurna, jesteś arcymagiem arcymagów czy nie?
- No tak… ech, muszę iść do biblioteki. Poczekaj chwilę.
Bezimienny podszedł do tronu by usiąść, gdy Prorokar wychodząc krzyknął:
- I nie waż się siadać na moim tronie!!! – nasz bohater szybko wstał. Minęło kilka chwil, gdy mag powrócił.
- Dobra, mam tu dla ciebie egzemplarz „W starciu ze smokami”. Nie zgub go!
Bezimienny otworzył księgę. Spojrzał tak i owak, do góry nogami, przewrócił ją nawet na lewą stronę.
- Yyy… dziwne to pismo.
- Oddaj to! – rzekł Prorokar, po czym wyrwał naszemu bohaterowi książkę. – Nie nauczyli cię czytać w języku starożytnego rodu Sarahili!?
- Eeeem… nie – powiedział zgodnie z prawdą Bezimienny
- No nic. Tu jest napisane, że… a zresztą. Skrócona wersja brzmi: wycinasz pokonanemu smokowi żołądek, wkładasz go do Oka i możesz rozmawiać z kolejnym smokiem. Jasne? W skrzyni mam jeden taki żołądek. To były czasy! Kiedyś na klasztor mieliśmy nalot smoków… to wtedy zdobyłem ów narząd.
- Jak to się montuje? – spytał Bezimienny
- Tu u góry Oka masz taką wysuwaną klapkę, wystarczy że przyciśniesz tutaj – z Oka wysunęła się tacka – wkładasz żołądek i lekko ją popychasz – rzekł Prorokar, po czym wsunął klapkę… niestety, urwał ją – Ojoj, o kurde… - wyjął z kieszeni supermocny klej i przylepił klapkę na miejsce – ewentualnie możesz nacisnąć to jeszcze raz, bo, jak widzisz, ta klapka to lipna jest.
- A o czym ja mam z tymi smokami rozmawiać?
- Nie wiem. Może będziesz mógł prosić o darowanie życia?
- Ach… to daj ten żołądek i jadę do Górniczej Kotliny!
Arcymag arcymagów szybko pobiegł do jednego z pomieszczeń przy klasztorze. Potknął się o szatę na progu i wyrżnął wprost na nowicjusza, niosącego skrzynkę z ubraniami do prania. Wszystko się rozsypało, Prorokar zwymyślał nowicjusza i poszedł dalej. Bezmienny siadł na jego tronie. I wtedy poczuł dziwne ciepło. Miejsca, którymi dotknął tronu płonęły. Szybko wstał i zaczął się tarzać po podłodze, z okrzykami „PALĘ SIĘ, PALĘ!!!”. W chwili gdy ostatni płomyk zgasł, powrócił Prorokar.
- Głupcze! Na tym tronie może siedzieć jedynie arcymag magów ognia! Debilu! Masz tu żołądek i wynoś się stąd, zanim spalisz cały klasztor! – wręczył Bezimiennemu narząd wewnętrzny zabitego smoka, po czym wyrzucił go za drzwi klasztoru, które to po chwili zatrzasnął i zamknął na zasuwkę. Nasz bohater, zgodnie z instrukcją Prorokara włożył żołądek na wysuniętą tackę, po czym ją zamknął. Oko zadrżało i rozległ się cichy głos.
- Ooo, żołądek… Mmm, dawno nie miałem czegoś takiego w ustach… a raczej w soczewce, hehehe!
- Ty… TY MÓWISZ?! – spytał mocno zdziwiony Bezimienny
- Tak! A ty kto? Puszczaj mnie! – Oko Vinnosa zaczęło się wyrywać. Jednak żadne oko (nawet magiczne) nie jest w stanie wyrwać się z jakiegokolwiek uchwytu.
- O nie! Co prawda nadal nie jestem pewien, czy twój głos nie jest halucynacją, ale musimy jechać do Górniczej Kotliny i pogadać ze smokami.
- Aaa, więc o to chodzi! No to jedźmy! Masz jakiś wóz? – spytało Oko
- Owszem, mam – rzekł z dumą Bezimienny – i kawałek zapleśniałej czosnkowej, i samogon, i konia!
- No no! Zanieś mnie więc, bo masz zapocone ręce, błe!
Nasz bohater położył Oko na wozie, po czym sprawdził mapę i kompas. Ruszył na południe.
- Yy… cóż, nieczęsto rozmawiam z okiem, ale powiedz mi, skąd właściwie się tu wziąłeś... wzięłoś?
- Wziąłem. Kiedyś siedziałem sobie w przytulnym oczodole Vinnosa. Niestety, ten tępy ork wydłubał mnie mojemu panu! Niech no ja go dorwę… tak czy inaczej – znalazł mnie pewien dzieciak, niejaki Haug Hogan. Trzymał mnie w szklance z wodą, jak jakąś sztuczną szczękę! Aż wreszcie, kiedyś przeszło przez Khurinis tornado, które wywiało mnie aż do klasztoru. Tam znalazłem schronienie u Prororokara, dziadka Prorokara. Potem dostałem się w ręce Mario, który chciał mnie sprzedać orkom, w zamian za armię pod własne władanie. Nietrudno zgadnąć, że żadnej armii by nie dostał. I wtedy…
- Dobra, wystarczy – przerwał bezczelnie Bezimienny, którego zaczynała powoli nudzić ta opowieść.
Po paru dniach dotarli do wejścia Górniczej Kotliny. Tam siedziało dwóch srladynów przy małym, drewnianym stoliku, na którym leżał stos gazet.
- Przepraszam panów, chciałem… - zaczął Bezimienny i po chwili miał końcówkę ostrego miecza przy szyi
- Spokojnie panowie, on jest ze mną! – rzekło Oko Vinnosa, wychylając się lekko zza wozu
- Och, najmocniej przepraszamy… - rycerze przyklęknęli i oddali artefaktowi pokłon
Nasz bohater bez problemu wjechał przez bramę. Nie sądził, że Oko może być aż tak pomocne. Postanowił więc wykorzystać je do spełnienia najskrytszego marzenia…
- Słuchaj no, Oko, chciałbym dostać coś normalnego do jedzenia i picia.
Oko chwilę pomyślało.
- Wal się.
- Takie jesteś?! – Bezimienny się zdenerwował – ja ci zaraz…
- Nie denerwuj się, a teraz uważaj, bo widzę oddział… a nie, hordę, a raczej legion orków.
Około sto milionów orków kroczyło w stronę Bezimiennego.
- Obcy! Czego szukać! – spytał herszt legionu
- Yy… smoków?
- A co obcy chcieć od smoki?
- Chcę je zabić! – rzekł odważnie Bezimienny
Cały legion wybuchnął śmiechem.
- Ty zabić smoki! Haha! Ty uciekać, zanim zobaczyć smok!
- Taaaa? Mam tu coś… - rzekł nasz bohater, po czym uniósł Oko Vinnosa
- Idioto… - szepnął artefakt – nie mów im czasem, że jestem…
- Tak! To Oko Vinnosa! – krzyknął Bezimienny, nie słysząc szeptów – Macie jeszcze jakieś „ale”?!
Orkowie zaczęli rozmawiać między sobą. „Oko Vinnosa, pierwsze słyszeć o coś takie!”, „Obcy chcieć pokonać smoki okiem?”, „Obcy głupi debil!”.
- Obcy móc przejść! Obcy niegroźny, obcy szalony! – rzekł herszt i ruszył na Khurinis z legionem orków (który, jak zwykle, rozbili dwaj sraladyni siedzący przy bramie).
Bezimienny ruszył więc na spotkanie smokom. Po drodze natknął się na uciekającego z wrzaskiem strażnika.
- Aaaa!!! Zaatakowali! Smoki!!! SMOKI!
- Hej, ty! – krzyknął Bezimienny
Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił.
- A ty kto? Zaraz… ja cię znam! – rzekł strażnik – taaak… to ty zniszczyłeś barierę!
- Yyy, a ja cię nie kojarzę – rzekł nasz bohater
- Ach, byłem jednym z kopaczy, więc raczej o mnie nie słyszałeś. Jedź do zamku, kapitanowi Barondowi na pewno przyda się twoja pomoc. Ja uciekam! – zakończył rozmowę mężczyzna i zaczął uciekać dalej.
- Uważaj na legion orków! – zawołał za nim Bezimienny, niestety, strażnik go nie usłyszał. – No nic… jedziemy do zamku.
Po paru dniach błądzenia udało mu się dotrzeć do bram budowli. Schował Oko Vinnosa do kieszeni, po czym zapukał w stalowe kraty.
- Halooo! Jest tam kto?
- Cicho! – krzyknął szeptem strażnik bramy – wejście jest tam! – wskazał na zawalony kawał muru
Bezimienny wszedł po podłożonej mu desce.
- Kapitan cię oczekuje! Jest w tamtym budynku!
- Eee… - nasz bohater był nieco zdziwiony, że ktoś na niego oczekuje, nie przychodziło mu do głowy nic mądrego, co by mógł powiedzieć
Ruszył więc do wskazanego miejsca i po chwili stał przed tłuściutkim jegomościem w zbroi. Gdyby nie znak sraladynów na froncie pancerza, kapitan wyglądałby jak nieodtłuszczony tucznik w puszce. Dziwna sprawa, magnat z poprzedniej części również nie należał do ludzi zgrabnej budowy.
- A więc jesteś! Gdzie moja dostawa! Czekam już cholera jasna tydzień! I ani znaku życia!
- Że co?! – spytał Bezimienny, nie rozumiejąc o co chodzi kapitanowi
- Miałeś mi dostarczyć alkohol! – rzekł Barond
- Mylisz mnie z kimś! Ja tu przybywam by zabić smoki!
- Z widłami i w podartej kufajce? Nie wróżę ci zbyt dobrej przyszłości młody człowieku!
- Ha, mam coś jeszcze! – wyciągnął Oko z kieszeni – Oto Oko Vinnosa!
- Haha! I co z tego? (kłik!) Ops, przepraszam… jak ktoś będzie chciał na tobie testować zaklęcie transformujące w świnię, powiedz – nie! – powiedział kapitan
- Że co?
- Jest tu taki mag… ognia chyba, nazywa się Miltenteges.
- Wielkie nieba! Znam go! – krzyknął Bezimienny
Barond się skrzywił.
- Ciszej, proszę, mam straszną migrenę po tym ataku smoków… a więc czego ode mnie chcesz?
- Eee… właściwie to niczego…
- Niczego?! Więc dlaczego zabierasz mój niezmiernie ważny czas?!... Won mi stąd! Albo nie, poczekaj, mam coś dla ciebie. Skoro idziesz zabić te smoki, weź to – podał naszemu bohaterowi całkiem nową, nieodpakowaną kufajkę – Kupiłem wczoraj na bazarze, miałem ją założyć na jakąś ważną okazję… ale co mi tam! Kupię drugą!
Bezimienny podziękował, wziął kufajkę, pożegnał się i wyszedł przez zamek.


PODPIS W BUDOWIE ;[

Offline

 

#4 2017-09-10 19:23:03

 Zarnik

Nowicjusz

Skąd: Wrocław
Zarejestrowany: 2017-09-10
Posty: 1

Re: Historia Gothic 2

super


Zapraszamy do Road American po steki wołowe wrocław. Ich smak z pewnością zapadnie w pamięci na długo

Offline

 

#5 2017-09-21 11:23:23

 Komorczak

Nowicjusz

Skąd: Wrocław
Zarejestrowany: 2017-09-21
Posty: 1
WWW

Re: Historia Gothic 2

yeah


Zapraszamy do wizyty w Reprotechnice we Wrocławiu. Nasze wydruki są najwyższej jakości, dzięki czemu zawsze będziesz zadowolony z naszych usług.

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
http://http://lux-site.pl dentysta radlin skup aut legionowo